Obrona demokracji, wartości europejskich, porównania do kijowskiej „rewolucji godności”. Obrońcy III RP uderzają w najczulsze dla Polaków struny. To próba powtórki z 2007 r., kiedy udało się sztucznie wytworzyć w Polakach poczucie zagrożenia i potrzebę „świętego spokoju”.
Smutny obraz, na którym pierwsza prezes Sądu Najwyższego przemawia do pustej sali sejmowej, jest najlepszą egzemplifikacją tego, czego w przyszłości mogą się spodziewać tysiące ludzi, które w czwartek wyszły na ulice na wezwanie polityków opozycji i przychylnych jej mediów. Prawnik, która jeszcze przed chwilą była niesiona na sztandarach sprzeciwu wobec reformy sądownictwa, zdawała relację z działalności sądu, mówiąc do pustych krzeseł. W tym czasie wycierający sobie usta jej imieniem i walką m.in. o Sąd Najwyższy posłowie zbijali kapitał polityczny na manifestacji przed Pałacem Prezydenckim. Prof. Gersdorf stała się jedynie chwilowym narzędziem do walki o to, by „było tak, jak było”, podobnie jak wcześniej Andrzej Rzepliński, b. prezes Trybunału Konstytucyjnego.
Bujanie łódką
Co jednak stoi za decyzją tych, którzy zapewne w szczerym przekonaniu postanowili zaprotestować na ulicach Warszawy i innych polskich miast? Cóż, wystarczyło włączyć czwartkowe „Fakty”, by odnieść wrażenie, że Polska zaraz stanie w ogniu. Muzyka rodem z filmów grozy, manipulacja montażem i obrazem. Perfekcyjna sinusoida emocji, budowanie napięcia. I prowadząca ten (rzekomo informacyjny) program Justyna Pochanke, która powitała widzów słowami: „To smutny dzień dla Polski”, by przez kwadrans prowadzić apel o dołączenie się do protestów. Jeśli dodać do tego nawoływania z internetowej strony „Gazety Wyborczej” alarmujące wielkimi literami: „Wyjdź na ulice, sparaliżuj miasto. Przygniatająca większość to jedyny sposób, by złamać Kaczyńskiego” – to naprawdę ludzie czerpiący wiedzę z tego typu mediów mieli prawo poczuć się zaniepokojeni. Dodajmy do tego nieustanne porównania do ciemnych okresów historycznych, budowanie nieuprawnionych paralel (jak ta z hitlerowskimi Niemcami, o której pisałem na łamach „Codziennej” w poniedziałek), hiperbolizację absurdalnych wypowiedzi politycznych, wrzaski i prowokacje – to wszystko ma jeden cel.
Celem owym jest nic innego, jak rozdygotanie nastrojów społecznych. Scenariusz znany doskonale z lat 2005–2007, kiedy hegemonia mediów związanych z Platformą Obywatelską doprowadziła do tego, że wielu Polaków zapragnęło, by sieczkarnia, której co dzień byli świadkami, wreszcie ustała, by wrócił spokój – „mała stabilizacja”. To zrozumiałe. Nikt, nawet ci zainteresowani bieżącymi wydarzeniami, nie chce być poddawany codziennym elektrowstrząsom płynącym z przekaźników. Nawet najtwardsi zawodnicy wreszcie zapragną, by bitwa się skończyła, nie zważając na rezultat. PiS w 2007 r. nie miało większości, musiało „moralnie zwyciężyć”, oddając władzę. Być może w głowach polityków prawicy kiełkowała wówczas myśl, że uda się z marszu wygrać wybory parlamentarne, jednak nie powiodło się zderzenie z „szerokim frontem”. Frontem, o którym kiedyś mówił Jarosław Kaczyński – od mediów, przez partie polityczne, wreszcie do wszelkiej maści autorytetów III RP. Ludzi, w których wielu Polaków pokładało zaufanie. Dziś „front” jest o wiele słabszy, co nie znaczy, że nie jest groźny, pokazał to czwartkowy wieczór.
Zaufanie i potrzeba autorytetu
Ilustracją dla tego, o czym mówię, niech będzie obrazek z czwartkowego wieczoru. Wspólnie z Dawidem Wildsteinem siedzieliśmy w jednej z kawiarni przy warszawskim Nowym Świecie. Dosiadł się do nas nasz rówieśnik ubrany w T-shirt z wizerunkiem Jacka Kuronia. Chciał się dowiedzieć, co myślimy o manifestacji. Powtórzyłem mniej więcej to, co przeczytali Państwo wyżej. Gdy jednak spytałem, co takiego spowodowało, że wyszedł na ulicę w ten ciepły wieczór, i co nie podoba mu się w planowanej reformie sądownictwa, odpowiedział, że „nie jest prawnikiem”, po czym dodał, że „protestował po wrażeniu, jakie odniósł w mediach”.
Nie mam pretensji. Ludzie muszą i chcą komuś ufać. Ufają mediom i wykreowanym przez nie autorytetom. Przez lata autorytety wychodziły z jednej stajni. I o ile Czytelników „Gazety Polskiej” i „Codziennej” nie trzeba specjalnie przekonywać co do tego, że zmiana w Polsce jest konieczna na bardzo wielu płaszczyznach, o tyle ludziom, którzy przez wiele lat byli utwierdzani w tym, że żyją w szczytowym momencie polskiej historii – III Rzeczypospolitej, trudno wytłumaczyć, że to wcale nie jest najlepszy ze światów, a reformy są konieczne. Nie miejmy złudzeń – ci, którzy nienawidzą PiS‑u i Jarosława Kaczyńskiego, nadal będą krzyczeli. Ci, którzy mają interes, by „było tak, jak było”, nadal będą wzywali do wyjścia na ulicę. Nie o nich jednak chodzi.
W przeciwieństwie do moich kolegów publicystów, jestem więc daleki od bagatelizowania tego, co dzieje się na ulicach i w mediach społecznościowych, gdzie protesty stają się „trendy”. „Szeroki front” dąży do wytworzenia sytuacji, w której emocje będą brały górę nad racjonalnym postrzeganiem rzeczywistości. Bo choć nie sposób zakładać, że wszyscy uczestnicy protestów mają świadomość, na czym ma polegać reforma sądownictwa, z jakiegoś powodu wyszli na ulicę. Oczywiście – część z nich z powodów prywatnych, zawodowych czy rodzinnych ma interes, by „dobra zmiana” nie trwała długo. Jednak zakładanie, że wszyscy zebrani w ostatnich protestach to „obrońcy starego układu” to gorzej niż zbrodnia. To błąd.
Zamiast szydzić
Poprzez bagatelizujące ich wypowiedzi ze strony władz jedynie utwierdza się ich w poczuciu, że stoją naprzeciw nieliczącej się z nimi machiny państwa. „Nie da się ukryć, że wczoraj [czwartek] wyszło w Warszawie wielu młodych ludzi. Zamiast szydzić, trzeba mówić, na czym polega reforma” – napisał na Twitterze Sebastian Kaleta, były rzecznik prasowy ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. I tu jest pies pogrzebany. Niestety, z jakichś powodów tego się nie robi, czego najlepszym dowodem jest bagatelizowanie sprawy przez coraz bardziej oderwaną od rzeczywistości telewizję publiczną. Telewizję, która przypomina bardziej oblężoną twierdzę niż dbającego o chociażby minimum rzetelności nadawcę. Wielokrotnie powtarzamy – prawda obroni się sama. Nie potrzebuje wspomagaczy, a już na pewno nie tak toksycznych jak narracja z ostatnich tygodni, gdy nawet uznawani za ostre prawicowe pióra publicyści buntują się przeciwko poziomowi skutecznej propagandy TVP, gdzie profesjonalizm coraz częściej zastępowany jest przez wiernopoddaństwo neofitów.
Zostaną sami
Obrońców okrągłostołowego porządku nie brakuje. Dziś krzyczą o zagrożeniu demokracji i wzywają na pomoc Europę. Tę Europę, która podświadomie milionom Polaków kojarzy się ze spokojem, z porządkiem i ze szczęściem. Spin doktorzy opozycji wiedzą, że Polacy in gremio popierali ukraińską „rewolucję godności” – wzywają więc do majdanu. Wiedzą, że pomimo różnic widzimy w Rosji nieprzyjaciela – trąbią więc o rzekomym wpychaniu Polski w objęcia Kremla. Krzyczą o rzekomo zagrożonej demokracji i początku totalitaryzmu, autorytaryzmu i innych „-izmów”. To delikatne struny, które są uderzane na przemian młotkami wyrafinowanej lub tępej propagandy. Chodzi o to, by poruszyć to, co w wielu Polakach naturalne – sprzeciw wobec ucisku, umiłowanie wolności. I wcale nie będzie ich obchodziło, że są fałszywie wykreowane i tak skierowane. Wykorzystają szczery sprzeciw do celów politycznych. Tak jak sędzię Gersdorf – doraźnie, jak korzysta się z kolejnych narzędzi demontażu. A sprzeciwiający się szczerze się zdziwią, gdy na końcu zostaną sami, jak pierwsza prezes Sądu Najwyższego na sejmowej sali. Tylko jak mają się o tym dowiedzieć?
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#reforma wymiaru sprawiedliwości
#Gersdorf
#sądy
Wojciech Mucha