Niestety, ale najnowszy film Ryszarda Zatorskiego to potwierdzenie najgorszych stereotypów o polskich komediach romantycznych: koszmarna fabuła, kwadratowe role i schematyczne, ciosane siekierą dialogi. Wszystko to okraszone nieznośnym product placement, poczuciem humoru zapożyczonym od Tadeusza Drozdy i traktowaniem polskiego widza jako kogoś, kto kupi absolutnie wszystko. Chciałoby się powiedzieć, że niemal 200 tys. widzów, które obejrzały "Pech to nie grzech" w pierwszym tygodniu po jego premierze, nie może się mylić. Niezła frekwencja jest jednak w tym przypadku horrendalnym nieporozumieniem albo po prostu zbiegiem okoliczności i owocem przedłużonych świąteczno-sylwestrowych urlopów. Inaczej bowiem wytłumaczyć się tych cyfr nie da.
Co prawda po tego rodzaju komedii nie można spodziewać się zbyt wiele, a w tym przypadku alarmujące światełka zaczynają zapalać się już przy okazji dziwacznego tytułu, ale nawet biorąc pod uwagę niskie wymagania (a w zasadzie ich brak), film Zatorskiego nie przeskakuje nawet tej najniżej zawieszonej poprzeczki. Scenariusz filmu jest do bólu przewidywalny: w siedzibach warszawskich korporacji, umieszczonych dla niepoznaki przy stołecznej starówce, a nie w popularnym "Mordorze", trwa wyścig o kolejne kontrakty z zagranicznymi przedstawicielami. W tle walki o finansowy byt Natalia (zagrana przez Marię Dębską, jedyna rola, która w jakiś sposób się broni) zmaga się z uczuciem do swojego wspólnika - Piotra (Mikołaja Roznerskiego), który ma już zaplanowany ślub z Weroniką (Barbara Kurdej-Szatan). Reszta, co jest w stanie przewidzieć niemal każdy czytelnik i widz, składa się na opowieść poprowadzoną przez spodziewane zwroty akcji, niesklejone i dziurawe wątki i liczenie na wielką naiwność widza.
Oczywiście, że nikt, kto zagląda do kina częściej niż raz do roku nie może wymagać zawsze komedii na poziomie "Planety Singli" czy nawet "Listów do M.", ale brak troski choćby o minimum: scenariuszowe, humorystyczne, artystyczne, boli wręcz fizycznie. Postać zagranicznego inwestora z Azji oparta jest o pomysł, by mówił on... mruknięciami (sic!) tłumaczonymi na polski (?!), a gdy trzy pokolenia klanu pani Natalii śpiewają sympatyczną skądinąd piosenkę "Tak mi się nie chce" Mikromusic - na twarzy zamiast uśmiechu pojawia się grymas bólu, a miejsce spodziewanych ciarek wzruszenia zajmują dreszcze żenady. Ale dość złośliwości. Zazwyczaj tego rodzaju produkcje ratowane są przez niezłe postaci, role i wątki drugoplanowe. Nie tym razem. W zasadzie poza gościnnym udziałem Jana Frycza nikt nie zasłużył na wyróżnienie.
Dzieła zniszczenia dopełniają źle napisane dialogi i wszechobecna reklama, poukrywana niemal wszędzie: gdy filmowy Piotr zachwyca się rodzajem parówek, które zajada gdzieś na mieście, trudno wysiedzieć w kinie. Zarobić to oczywiście rzecz ludzka, ale lokowanie produktu można zrobić z większą finezją. Albo choćby z jej zalążkiem. No dobrze, zapyta ktoś: czy jest w tym filmie coś, co zasługuje na pochwałę? To poszukiwania igły w stogu siana, ale jeśli już, to można wskazać zdjęcia Warszawy: zwłaszcza terenów Pragi, Starego Miasta czy okolic kina Iluzjon. Ale półtorej godziny drętwej historii nie przykryją nawet najpiękniejsze obrazki parasolek z ulicy Francuskiej.
"Pech to nie grzech" trzeba przemilczeć, zapomnieć i zwrócić się z błagalnym apelem do twórców komedii romantycznych na przyszłość: błaganiem o elementarną synchronizację scenariusza, wreszcie: o szacunek do widza przy tworzeniu filmowych gagów i dowcipów. A na razie - jak najdalej od tego filmu. Pech może i rzeczywiście nie jest grzechem, ale taka produkcja na pewno obciąża sumienia twórców.
Ocena: 2/10