Ludzie siedzieli w domach. To był paniczny strach. Modliłem się, żeby nie dostać zwykłej gorączki, bo to oznaczałoby pójście do zatłoczonego szpitala na badania pośród chorych, od których łatwo mógłbym się naprawdę zarazić - relacjonował Arek Rataj, który przez miesiąc mieszkał w Wuhan, gdzie wybuchła epidemia koronawirusa.
Rataj opowiadał, że pierwsze doniesienia o wirusie pojawiły się pierwszego lub drugiego stycznia.
Dowiedziałem się o tym w czasie zajęć na mojej uczelni. Jeden ze studentów powiedział, że coś dziwnego się pojawiło w powietrzu i lepiej żebyśmy zaczęli nosić maski. Zastrzegł jednak, że nie ma się czym przejmować, bo problem jest w innej części miasta. To było około 10-15 km od mojego uniwersytetu. Wtedy, na początku stycznia, było zaledwie kilka osób hospitalizowanych. Jeszcze nie było żadnych zgonów. Wówczas nikt absolutnie nie ostrzegał przed jakimś zagrożeniem
- mówił Polak ewakuowany z Wuhan.
Jak relacjonował, oficjalnie o koronawirusie dowiedział się z mediów.
Pierwsze doniesienie ze światowych mediów dało chyba BBC. Przynajmniej ja stamtąd dowiedziałem się o wirusie. Choć już wcześniej czułem, że coś się święci. Każdego dnia śledziłem doniesienia z różnych mediów. Później wypadki potoczyły się lawino - liczba zarażonych rosła w zastraszającym tempie
- zaznaczył.
Polak mówi, że przestrzegał wszystkich zasad higieny i słuchał specjalnych komunikatów. Inni, którzy tego nie robili po prostu nie wychodzili z domów.
Słysząc, że to jest nowa odmiana wirusa, a patogen jest kompletnie nieznany, przypuszczałem, że to się będzie rozwijało w tym kierunku. Już gdy zacząłem robić zdjęcia, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś zupełnie bez precedensu. Skupiłem się na ludziach noszących maski, a tych ludzi zaczęło pojawiać się coraz więcej. To zjawisko wzrastało z tygodnia na tydzień. Ulice coraz bardziej pustoszały. Czuło się epidemię. Już po tym, gdy pojawiła się oficjalna informacja w mediach, poddano dezynfekcji targ rybny w Wuhan. Kiedy go zamknięto, to zaczęło się robić głośno o wirusie. Wcześniej takie rzeczy nie działy się w tym mieście
- relacjonował.
Jak zaznaczył, panika zaczęła się 23 stycznia, gdy na dwa dni przed chińskim nowym rokiem zamknięto transport publiczny.
Przestała jeździć komunikacja, zamknięto metro i lotnisko. Wuhan odcięto od świata, a my poczuliśmy się tak, jak gdybyśmy odbywali karę w kilkumilionowym więzieniu, na które patrzył cały świat
- mówił Arek Rataj.
Podkreślił, że gdy był w Wuhan, widać było paniczny strach przed wirusem.
Pamiętajmy, że wirusa nie widać. Atakuje z ukrycia. Czai się gdzieś, ale go w ogóle nie widać. Modliłem się, żeby nie dostać zwykłej gorączki, bo to oznaczałoby jedno: pójście do zatłoczonego szpitala na badania pośród chorych, od których łatwo mógłbym się naprawdę zarazić
- relacjonował.
Arek Rataj ma 36 lat. Jest dziennikarzem, fotografem, magistrem komunikacji społecznej. W Chinach w sumie spędził ponad trzy lata. Przez ostatnie dziewięć miesięcy wykładał na trzech uniwersytetach w trzech prowincjach - ostatnio, od grudnia 2019, w Wuhan na uniwersytecie Jianghan, gdzie prowadził zajęcia z komunikacji wizualnej.