Wstawałem rano: papieros, kawa. Ten nie najzdrowszy rytuał zawsze przedłużał się w nieskończoność za sprawą mediów społecznościowych. Druga kawa, piąty papieros, 60. minuta. Sprawy mniejszej wagi: śniadanie czy spacer z psem stawały się ważne dopiero wówczas, gdy żołądek z czworonogiem zaczynali się domagać atencji. Trzeba było przecież sprawdzić, kto i komu, co „udostępnił”, jak się mają sprawy od Nowego Jorku do Awidjewki. I koniecznie wdać się w kłótnię oraz przejrzeć oferty aukcyjne.
Powiadomienia na Facebooku i Twitterze przychodzą z taką prędkością, że nim zdołam się odkopać z gąszcza nocnych „lajków”, nim odpowiem na co ważniejsze, to żołądek, pies i oczywiście domownicy krzyczą naraz:
„Zostaw ten komputer choć na chwilę!”.
Nie mogę.
To symptomy uzależnienia od mediów społecznościowych i towarzyszącego mu „uzależnienia od rozproszenia uwagi”. O ile pierwsze z nich łatwo zdiagnozować, o tyle to drugie brzmi już niecodziennie, prawda? A dotyka wielu z nas.
To zaburzenie opisano pod koniec 2015 r. w „The New York Times”. Autor tekstu Tony Schwartz złapał się na tym, że nie był w stanie dostatecznie skoncentrować się, aby przeczytać książkę. Stos lektur piętrzył się, a on przeglądał w sieci kolory skarpet, sprawdzał maila i czytał o „brzydkich dzieciach, które wyrosły na gwiazdy”. Okazało się, że dotknęło go wyżej wymienione uzależnienie, pragnienie dostarczenia mózgowi nowej informacji ‒ choćby błahej ‒ jako nagrody. To działa jak narkotyk. I jest szkodliwie, bo gdy osiągniemy przeciążenie poznawcze, nasza zdolność do uczenia się znacznie się pogarsza. Tony zerwał z siecią na długie dni, aby „znaleźć optymalną równowagę między czasem online i offline”.
W Środę Popielcową i ja postanowiłem wylogować się z Twittera i Facebooka choć na czas Wielkiego Postu.
Niech będzie on ucieczką od zmór drugiej dekady XXI w. Pies i żołądek odczuli to od razu. O tym, czy rodzina (i mózg) również, dam znać po świętach.
Źródło: Gazeta Polska
#Wielki Post
Wojciech Mucha