Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Legalnie radykalni, radykalnie potrzebni

Gdyby Obóz Narodowo-Radykalny nie istniał, opozycja z pewnością by go wymyśliła. Spełnia on bowiem wszelkie warunki do bycia idealnym narzędziem w walce z… partią rządzącą.

Gdyby Obóz Narodowo-Radykalny nie istniał, opozycja z pewnością by go wymyśliła. Spełnia on bowiem wszelkie warunki do bycia idealnym narzędziem w walce z… partią rządzącą.

Platforma Obywatelska złożyła wniosek o delegalizację ONR u. Stało się to po tym, jak podczas pogrzebu „Inki” i „Zagończyka” doszło do incydentów z udziałem zwolenników Komitetu Obrony Demokracji oraz rzekomo właśnie z członkami Obozu.

KOD na brunatnej fali

Nie będę wkradał się w zakamarki duszy Mateusza Kijowskiego, ale nawet postronny obserwator musi zauważyć, że obecność uzbrojonej w emblematy ekipy KOD, jeśli nawet nie była obliczona na prowokację, to i tak musiała się zakończyć awanturą. Nic dziwnego. Kijowski to twarz sporu, jaki przecina Polskę. Nie ukrywa, że bliżej mu do szeroko rozumianego „obozu III RP” niż do jego kontestatorów. Było więc pewne, że jego ostentacyjna obecność (zresztą spóźnił się na mszę, by „mieć entrée”) wywoła co najmniej okrzyki niezadowolenia (podobny los spotkał Lecha Wałęsę, który w stroju wędkarza ostentacyjnie wymaszerował z kościoła).

Abstrahując od pobudek Kijowskiego, istotne jest to, co stało się później. Lider KOD wraz z towarzyszącymi mu osobami rozpętali w mediach (z „Gazetą Wyborczą” na czele) histerię, jakoby pobili ich umundurowani członkowie ONR. I choć w internecie i relacjach świadków próżno szukać na to dowodów (a rzekome obrażenia jednego z członków KOD są mocno dyskusyjne), sprawa odbiła się szerokim echem.

Bo dla opozycji spór z ONR jest niesłychanie korzystny. Pozwala jej pozycjonować się jako „walczącej z brunatnym zagrożeniem”. Już nie tylko jako „broniącej demokracji przed kryzysem konstytucyjnym”, ale jako realnej ofiary „fali faszyzmu”, która rzekomo po zwycięstwie PiS ma lać się przez Polskę. Zaroiło się od gromów ciskanych na PiS i prezydenta, jako jeśli nie członków, to cichych sojuszników ONR. Sprawę podchwyciła konająca Platforma, rzucając wniosek o delegalizację Obozu.

Idealny przeciwnik

Stało się to dlatego, że ONR ma wszystko, czego potrzeba propagandystom. Jest już z nazwy „narodowy” i „radykalny”, a te dwa słowa tworzą w postokrągłostołowej Polsce mieszankę nie do przyjęcia. Przez lata określenie się jako „narodowiec” spychało na margines debaty publicznej, a co dopiero, gdy doprawić to „radykalizmem”. Jak wiadomo, „radykalizm” po 1989 r. był dobry jedynie przy prywatyzacji lub w „parciu do Europy”, a „narodowy radykalizm” to związek frazeologiczny, który dla III RP plasuje się gdzieś obok „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

Ale marginalny ONR jest atrakcyjnym przeciwnikiem ideowym także przez symbolikę i historię, do jakiej się odwołuje. Tu budowanie paraleli z III Rzeszą też przychodzi niezwykle łatwo. Wszak każdy, kto za swój symbol przyjmuje prosty znak graficzny, umieszcza go na sztandarach i opaskach, musi być ideowym spadkobiercą Adolfa Hitlera (wiedzą o tym ci, którzy posługują się np. Rodłem). Jeśli dodać do tego to, że dzisiejszy ONR odwołuje się do tego przedwojennego, sprawa robi się tak prosta, jak byśmy stali pod trybuną w Norymberdze podczas zjazdu NSDAP. Bo nie ma bardziej wytartego cepa niż ten, że „obecna sytuacja w Polsce przypomina lata 30. XX w.”. I choć zazwyczaj nie chodzi o ONR, ale o absurdalne porównanie PiS do zwycięstwa Hitlera w Niemczech w 1933 r., któż by zajmował się takimi didaskaliami.

Zadłużony szpital

Tymczasem dzisiejszy ONR to grupka krzykliwych młodych ludzi, z których działań najbardziej widoczne są ich flagi. To właśnie „transparenty w kolorze zadłużonego szpitala” – jak napisała o nich pisarka Gaja Grzegorzewska, rozpalają histerię. A cóż dopiero, gdy uda się dostrzec majaczące w tle fotografie prezydenta Andrzeja Dudy, jak podczas pogrzebu „Inki”.

Wówczas pojawia się ciąg: ONR jest brzydki, wsteczny, przedwojenny i radykalny, a jeśli może działać w dzisiejszej Polsce, to oznacza to, że rządzą nami przyszli odźwierni komór gazowych. Paranoja, w której spiralę się dostajemy, zdaje się nie mieć końca.

A czymże jest ONR, ze swoim wybrylantynowanym rzecznikiem i małą jak kminek liczbą działaczy? Tym, czym był zawsze w III RP (bo wbrew temu, czego chce „Gazeta Wyborcza”, jego członkowie nie wysiedli z wehikułu czasu na ubiegłorocznym wieczorze wyborczym PiS) – folklorem politycznym, charakterystycznym dla każdej demokracji. Istniejącym tylko dzięki pompowaniu medialnemu przez media „głównego nurtu”, przez lata robiące z ONR prawicę, która albo jest tożsama z PiS, albo go zastępuje.

Gdyby ONR nie istniał, obrońcy III RP powinni go wymyślić, tak jak od lat wymyślają zagrożenie płynące ze strony Młodzieży Wszechpolskiej czy Ruchu Narodowego, nadając nielicznym nacjonalistom rangę uczestnika debaty publicznej. Rangę, którą od lat weryfikują wybory, kiedy na „radykałów” głosują tylko ich najbliżsi. Bo w Polsce nie ma i prawdopodobnie nie będzie jeszcze długo przestrzeni dla takich tendencji. Co więcej, jeśli przeanalizować historię, nie było ich praktycznie nigdy. Nawet w „Europie lat 30.” II RP nie była (szczególnie jeśli wziąć pod uwagę jej skład etniczny), państwem, o którym można było powiedzieć, że „kroczyło w stronę faszyzmu”.

Kontrolowany radykalizm

Ruchy nacjonalistyczne w Polsce są od zawsze inwigilowane przez służby specjalne. Wie o tym każdy, kto choć trochę otarł się o tę tematykę. Podam przykład: Jeden ze znanych mi „dawnych skinheadów” („prawdziwi skinheadzi” w Polsce albo dorośli, albo wymarli pod koniec lat 90.) opowiadał, jak otrzymał wezwanie do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Powodem był fakt zakupienia płyty z muzyką jednego z niszowych zespołów. Stało się to po kilku latach od transakcji.

O tym, że Państwo, media i politycy muszą przyglądać się takim organizacjom, nie trzeba nikogo przekonywać. To bowiem najlepsze pole do działania zarówno dla agentury obcych państw, jak i potencjalne podglebie dla ekstremizmu, który niekontrolowany może wybuchnąć (w wypadku ONR nic na to nie wskazuje).

Ani mi ONR bratem, ani swatem. Nie mam zamiaru go bronić. Ale nadawanie rangi jego wybrykom, prowokowanie i promowanie jego medialnych wystąpień, by później je piętnować, to jedynie pała na obecny rząd. Bo tak jak opozycja potrzebuje ONR, tak on potrzebuje jej, niezależnie od tego, legalny czy nie. Co więcej, gdyby został zdelegalizowany, można by mówić o „nielegalnej działalności paramilitarnej bojówki”. Oczywiście z winy PiS. I tak dalej.

Cicha Falanga

Tymczasem w przeciwieństwie do idiotycznych okrzyków i wymachiwania „flagami w kolorze zadłużonego szpitala” są w Polsce organizacje, których działalność nie ma potencjału medialnego, a jest realnie szkodliwa. Przykładem może być, co zdumiewające, praktycznie niezauważana w mediach tak zwalczających „brunatną falę” działalność m.in. Falangi czy Obozu Wielkiej Polski – jeszcze mniejszych niż ONR (to możliwe) organizacji. Ich członkowie nie ograniczają się do machania flagami. Wspierają rosyjskich terrorystów na Ukrainie, wizytują reżimy (Syrię czy Czeczenię), w Polsce prowadzą ofensywną działalność ideologiczną. To oni napadli dwukrotnie na księgarnie „Gazety Polskiej”, dewastowali popiersie płk. Ryszarda Kuklińskiego, prawdopodobnie to oni zniszczyli drzwi Samuela Pereiry i wystawili nagrobek Dawidowi Wildsteinowi. Blisko współpracowali z partią Zmiana aresztowanego za szpiegostwo Mateusza P. i pokazują się w towarzystwie wszelkiej maści prorosyjskich aktywistów z Europy. Tego jednak nijak nie da się przypiąć do PiS, nie jest więc zauważane przez „obrońców demokracji”. Bo i po co?

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#ONR

Wojciech Mucha