No cóż. Miało być tak pięknie, a wyszło… No właśnie. Jak zwykle? Chyba nie, bo mecz w ćwierćfinale Mistrzostw Europy to jednak dla polskiej reprezentacji rzecz niezwykła. I choć przez Polskę przeszedł w czwartkowy wieczór gromki okrzyk „nic się nie stało”, to jest on w tym wypadku wysoce niestosowny.
Załamany, niemogący pogodzić się ze zmarnowanym rzutem karnym Jakub Błaszczykowski. Łukasz Fabiański ze łzami w oczach przepraszający za to, że „nie pomógł drużynie” (choć jak wiemy, w rzutach karnych bramkarz pełni rolę drugorzędną), czy pozostali piłkarze ze spuszczonymi głowami opuszczający arenę w Marsylii. Takie obrazki pozostaną z nami na długo. Warto jednak zepchnąć je w głąb pamięci.
Zabrakło szczęścia, nie umiejętności
Polskim piłkarzom zabrakło skuteczności, zabrakło jej Robertowi Lewandowskiemu i Arkadiuszowi Milikowi. I choć ten pierwszy przełamał się, w pięknym stylu zdobywając bramkę w meczu przeciwko Portugalii, sympatycy „Lewego”, który potrafił przecież w swojej karierze strzelić pięć bramek w 9 minut, mają prawo czuć niedosyt.
Ale to już historia. Jak to, że z dalszej fazy mistrzostw wyeliminował nas niewykorzystany przez Jakuba Błaszczykowskiego rzut karny. Rzecz absolutnie przypadkowa, karnego w swych karierach nie strzelały takie gwiazdy futbolu jak Messi i Ronaldo. W 2008 r. rzutu karnego nie wykorzystał David Beckham. Przyczyniło się to do odpadnięcia Anglii z Mistrzostw Europy. Piłka poszybowała w trybuny, a szczęśliwy kibic, który ją złapał, sprzedał ją później za 26 tys. euro. „
Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka, gdyby się nie wywrócił, byłaby rzecz wielka” – śpiewał Kazik Staszewski w piosence „Plamy na słońcu”. Cóż, być może „gdyby” Błaszczykowski strzelił, to Polacy zagraliby w półfinale, a nawet…
Zostawmy to jednak. Reprezentacja Polski zagrała najlepszy turniej od 1982 r. Po latach upokorzeń nasi piłkarze pokazali wreszcie, że są w stanie konkurować z najlepszymi, bez kompleksów, z podniesionymi głowami i do końca. To szalenie istotne, także w szerszej perspektywie. Tchnie to ducha we wszystkich kibiców, którzy śledzili zmagania „Lewego” i spółki.
Wokół polskiej drużyny zbudowała się przez ostatnie tygodnie atmosfera, jakiej nie widzieliśmy od dawna. Biało-czerwonym kibicowali nie tylko „Janusze” i „kibole” – stali bywalcy wszelkich piłkarskich imprez. Knajpki, strefy kibica, wreszcie stadiony, na których rozgrywano mecze z udziałem naszych piłkarzy, zapełniły się rodzinami, parami, dziećmi i osobami starszymi. Ktoś, kto obserwuje scenę kibicowską od dawna, musi zauważyć tę „dobrą zmianę”, której uczestnikami stali się zarówno sportowcy, jak i kibice.
W naszym imieniu
Ta „dobra zmiana” to oczywiście wynik podniesienia się sportowego poziomu naszej drużyny. Wiadome jest, że każda zwycięska passa przyciąga „kibiców sukcesu”, incydentalnych uczestników futbolowego widowiska. Tak jest zresztą w wypadku każdej dyscypliny sportowej, by wspomnieć skoki narciarskie, najnudniejszą chyba obok carlingu dyscyplinę sportową, której w pewnym momencie, po sukcesach Adama Małysza zaczęli kibicować wszyscy Polacy, jak kraj długi i szeroki. Nie dostarcza ona jednak takich emocji i nie buduje takich więzi, jak sukcesy sportów zespołowych z tym najważniejszym na czele – piłką nożną. To, co działo się wokół „Orłów Nawałki” przez ostatnie tygodnie, jest dobrym prognostykiem na kolejne lata.
Kibicowanie reprezentacji różni się od kibicowania klubowi sportowemu. Jest w przeciwieństwie do niego incydentalne, wywołuje inny typ emocji. W piłkarzach reprezentacji widzimy wybrańców narodu, którzy niejako „w naszym imieniu” przeciwstawiają się potęgom z innych krajów. Polska jest na tym tle szczególna, w naszej drużynie na próżno szukać „importowanych” graczy, którzy polskim paszportem dysponują tylko po to, by wzmocnić wyjściową jedenastkę. „Oni wszyscy z nas” – chce się powiedzieć. To kolejny element, dla którego więź z „Orłami Nawałki” była i zapewne będzie tak silna. Warto przy tym zauważyć, że chyba pierwszy raz sami piłkarze nie zachowywali się jak „bogowie”. Dzięki mediom społecznościowym mogliśmy niemal na żywo śledzić ich przygotowania do kolejnych meczów, wchodzić w interakcje, przeżywać każdy dzień, nie tylko momenty meczów. Sami piłkarze niejednokrotnie pokazywali się jako skromne, pozbawione nadęcia „chłopaki z boiska pod blokiem”.
Sam Adam Nawałka to osobna historia. Trener, którego po wielu eksperymentach na stanowisku selekcjonera można śmiało nazwać przywódcą. To on spinał całość drużyny (nie uciekając od kontrowersyjnych decyzji, jak np. niepowołanie na mistrzostwa Sebastiana Mili, strzelca bramki z wygranego meczu z Niemcami). Nawałka miał swój pomysł na kadrę – powołał np. „młodziutkiego Kapustkę”, jak mówi się nierozłącznie o 19-letnim pomocniku z Krakowa. Podobno indywidualnie rozmawiał z każdym z piłkarzy przed kolejnymi meczami, omawiając poszczególne elementy gry, które miały złożyć się na zespołowy sukces. Nikt nie wyobraża sobie, by w nadchodzących eliminacjach do MŚ w Rosji (2018 r.) miał zostać zastąpiony przez kogokolwiek innego.
Tacy jak my
O tym, że Polacy są wygranymi, świadczą reakcje kibiców. Choć nie zabrakło tradycyjnego „nic się nie stało”, to wszyscy mamy poczucie, że „coś” jednak się wydarzyło. Na margines dyskusji o występie piłkarzy trzeba zepchnąć takie komentarze, jak ten Maryli Rodowicz, która z niewiadomych przyczyn wystąpiła po czwartkowym meczu i z pozycji „eksperta” powiedziała, że „to nie był ładny futbol”, odesłała piłkarzy do „pracowania nad kondycją”. Bezlitosny internet natychmiast wypomniał jej koncertowanie z playbacku oraz fakt, że przegrała z paniami z Kocudzy (to te wesołe białogłowy od „Koko koko Euro spoko”) rywalizację o przebój Euro 2012. Takie komentarze jak ten Rodowicz to jednak wyjątki. Dominuje duma i szczęście, mieszane z przeklinaniem ślepego losu, który pozbawił nas półfinału, pomimo że w regulaminowym czasie nie przegraliśmy ani jednego meczu.
„Wszyscy jesteśmy drużyną narodową” głosiło w 2012 r. hasło reklamowe jednego ze sponsorów naszej reprezentacji, którym była… portugalska sieć handlowa. Dziś brzmiałoby ono cokolwiek ironicznie, zważywszy, że z dalszego turnieju wyeliminowała nas właśnie Portugalia. Ale można je śmiało wykorzystać powtórnie, lekko jedynie modyfikując. Wszyscy jesteśmy polską drużyną narodową. I niech tak zostanie. Dziękuję „Orłom” i mam nadzieję, że to nie koniec.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#piłka nożna
#reprezentacja Polski
#reprezentacja
#Polska
#Euro 2016
Wojciech Mucha