Podczas gali wręczenia Orłów okazało się, że większość naszego środowiska aktorskiego na słowo „tupolew” reaguje tak samo, jak na kartkę z napisem „śmiech” pokazaną publiczności podczas kręcenia audycji z jej udziałem.
W czasach gdy polski rynek reklamy przeżywał swój gwałtowny rozwój, a twórcy reklam szanowali inteligencję widzów jeszcze mniej niż obecnie, prawdziwą zmorą były reklamy odwołujące się do rzekomej wiedzy eksperckiej. Zagraniczny nieznany bliżej aktor lub – częściej – aktorka głosem sztucznego polskiego lektora zachwalali wchodzący na rynek produkt. Podpis informował nas, że nowe, wspaniałe rozwiązanie rekomenduje nam dr X, specjalista lub specjalistka z danej dziedziny. Widz, który potrafił spytać o lekarską poradę aktora grającego lekarza w popularnym serialu, wierzył, że ma do czynienia z dentystą czy dermatologiem. Jednak większym problemem okazują się aktorzy, którzy mocą swojego autorytetu, niepopartego żadną wiedzą czy własną refleksją, od lat sprzedają Polakom jedną wizję państwa, reklamując jedną stronę ideowego sporu.
Bez drogowskazu pobłądzisz
Czy to echa dawnej świetności, kiedy aktorzy, uwzniośleni bojkotem telewizji stanu wojennego, występami w domach i kościołach, byli podbudowującymi morale społeczne szlachetnymi buntownikami, świetności, która pozwoliła wejść przedstawicielom starszego pokolenia w rolę autorytetów moralnych i politycznych roku 1989? Czy też wręcz przeciwnie – część tego samego zjawiska, które na autorytety, czy w Polsce, czy na Zachodzie, wykreowały osoby niemające zbyt wiele do powiedzenia, niezbyt rozgarnięte, a jako takie utrzymujące w samozadowoleniu przeciętnego, równie mało wymagającego od siebie widza? Ostatecznie od telewizyjnych manifestów, kończonych słowami „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj, co robić? Pomóż”, do konferansjerki Macieja Stuhra jest równie daleko, co od Teatru Domowego do „Golgota Picnic”. To, że przy kilku osobach mamy do czynienia z kontynuacją, nie zaprzeczeniem dawnych ideałów, pokazuje tylko, jak bardzo w warunkach braku moralnych i etycznych drogowskazów można pobłądzić.
Człowiek współczesny, zwłaszcza ten żyjący w cywilizacji zachodniej, pozbawiony oparcia w tradycyjnej rodzinie i tracący ze swojego pola widzenia tradycyjne wartości i systemy religijne, poszukuje nowych punktów oparcia. Sam będąc co najwyżej ekspertem w jednej, wąskiej dziedzinie, potrzebuje innych ekspertów, którzy wraz z nim, a de facto za niego, dokonają codziennych, banalnych lub kluczowych wyborów – szczoteczki do zębów, proszku do prania, samochodu, szczątkowych przekonań filozoficznych i stylu życia. W natłoku informacji i możliwości wyboru, pozbawiony tradycyjnych podpowiedzi, zdany jest na wiedzę rozmaitych ekspertów. Coraz częściej – samozwańczych, kreowanych sztucznie niczym ubrany w lekarski fartuch półamatorski aktor z reklamy.
Niewiedza i histeria
W zeszłym tygodniu, komentując całą serię agresywnych wpisów osób złorzeczących prezydentowi Andrzejowi Dudzie po wypadku samochodowym, zwracałem uwagę na to, że odpowiedzialność za takie wypowiedzi ponoszą w dużym stopniu osoby powszechnie znane i promowane, które od lat wprowadzają na salony język nienawiści i pogardy. Jeszcze zanim tekst ukazał się na papierze, cała Polska zdążyła zobaczyć i usłyszeć kolejny przykład tego zjawiska. Okazało się, że większość naszego środowiska aktorskiego na słowo „tupolew” reaguje tak samo jak na kartkę z napisem „śmiech” pokazaną publiczności podczas kręcenia audycji z jej udziałem. Fakt, że tym razem żartami sypał skompromitowany chociażby historyczną niewiedzą i kilkoma histerycznymi wypowiedziami Maciej Stuhr, jest tylko dodatkowym smaczkiem, gdy spojrzymy na żarliwą obronę aktora przed „atakami”, jakie spotkały go po występie. W robieniu z siebie ofiary młody Stuhr jest zresztą równie przekonujący jak jako autorytet z dziedziny historii. W obraźliwym liście do krytykującej go poseł Krystyny Pawłowicz prosi, by jego środowisku zostawić chociaż te żarty, kiedy odebrano mu już wszystko, z telewizją włącznie – jakby to nie telewizja transmitowała kompromitującą galę wręczenia Orłów.
Bezrefleksyjny telewidz przez lata wychowywany jest w poczuciu, że istnieją pewne wybory i zachowania, które są charakterystyczne dla elity, przedstawicieli „lepszego świata”. Zabawne, że dziś jest tak głośno o rzekomym dzieleniu Polaków frazą o „najgorszym sorcie”, kiedy rzekomo najmocniej dotknięci tymi słowami przez całe lata przypisywali niepodzielających ich poglądów do zabobonnej, niewykształconej i ubogiej masy. Wpatrzony w telewizor Nowak, w pogoni za Europą i aspiracyjnym modelem życia, pokazywanym przez seriale i audycje poświęcone stylowi życia, miał stać się częścią wspólnoty ludzi „kulturalnych”, „wykształconych”, „Europejczyków”. Nawet jeśli nie był w stanie osiągnąć tego poprzez faktyczne podniesienie poziomu stylu życia czy wykształcenia, zawsze mógł utożsamić się z grupą docelową poprzez podsunięte mu zatrute jabłko – poczucie wyższości wobec osób ciemnych, życiowo niezaradnych i nastawionych roszczeniowo. Wreszcie – wybierających konserwatywne partie i kandydatów na prezydentów, wiernych również, przynajmniej w większym od niego samego stopniu, tradycyjnym wartościom i modelom zachowań. Media wraz ze swoimi autorytetami zadbały o to, by wymieszać ze sobą zachowania dobre, neutralne i złe, tak by stworzyć z nich jeden, kompletny wizerunek „gorszego”: Polaka katolika, chodzącego do kościoła, bijącego żonę, nieczytającego książek, jedzącego w niedzielę schabowego i głosującego na prawicę. Niewykształconego, bezrobotnego i mieszkającego na wsi lub w mniejszym mieście. Obowiązkowo nienawidzącego tego, co obce, nowe i nieznane. Zadbano równocześnie o to, by wszyscy „eksperci”, przede wszystkim ludzie mediów i estrady, dopuszczeni do telewizyjnych studiów, łamów prasy, kolorowej, opiniotwórczej czy nawet tej darmowej, rozdawanej w sklepach i centrach handlowych, przemawiający ze scen kabaretów i przystanku Woodstock potwierdzali, że dla osoby aspirującej do lepszego świata możliwy jest tylko jeden wybór. Innych autorytetów nie było. Przypomnijmy sobie, jak nerwowo reagowano, gdy ktoś ze środowiska aktorskiego, twórczego czy naukowego deklarował się jako sympatyk prawicy. Repertuar środków i kar był wówczas szeroki – zamilczeć, odciąć od zaproszeń i ról, zdyskredytować dorobek czy zrobić, jak ze Zbigniewa Herberta, wariata…
Towarzystwa wzajemnej adoracji nadal silne
Pośrednio zemściło się to również na środowisku konserwatywnym, zwłaszcza kiedy dorobiło się ono w końcu swoich mediów. Oto bowiem chwytano się kurczowo każdej, choćby delikatnej i wynikającej z czysto egoistycznych pobudek krytycznej wobec PO wypowiedzi salonowych autorytetów, wzmacniając poczucie, że nie ma dla nich alternatywy. Biorąc na sztandary osoby, które bardzo szybko wycofywały się ze swoich słów. Chętnie rozmawiano też z nimi na apolitycznych stronach tygodników, unikając pytań o politykę, a zarazem wzmacniając poczucie, że oprócz środowiska celebrytów zblatowanego z towarzystwem III RP nie ma żadnych innych elit.
Sytuacja zdaje się powoli zmieniać. Dzięki demokratyzacji mediów coraz więcej osób może pozwolić sobie na niezależność w poglądach, pojawia się również szansa na dywersyfikację autorytetu i wiedzy eksperckiej. Wciąż jednak bardzo silne są towarzystwa wzajemnej adoracji, w których wszyscy wiedzą, kiedy należy się roześmiać, a kiedy zacząć buczeć, chociażby na pochodzącego z niewłaściwego nadania politycznego ministra. Ostatnie półtora roku w dużym stopniu pozwoliło odczarować wizerunek elit politycznych i medialnych III RP. Ludzie kultury, z kulturą niemający za wiele wspólnego, robią wiele, by podzielić ich los
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski