Za miesiąc będziemy obchodzili szóstą już rocznicę pamiętnej podróży Jana Rokity, podczas której do historii przeszły słowa: „Ratunku, biją mnie Niemcy!”. Dziś podobny okrzyk wznosi duża część naszej klasy politycznej i środowiska medialnego, zmieniają się tylko akcenty. Niemcy mają przyjść z pomocą zagrożonej polskiej demokracji. Przywrócić spokojność pracy Trybunału Konstytucyjnego i snu Tomasza Lisa. W dalszej kolejności być może spłacą nawet alimenty Mateusza Kijowskiego.
Od początku działalności Komitetu Obrony Demokracji jego aktywiści za sprawę kluczową uważają jak najszersze poinformowanie międzynarodowej opinii publicznej o rzekomym zagrożeniu polskiej demokracji. Służyć temu mają liczne, choć skromne frekwencyjnie, protesty organizowane w stolicach całego świata i obfite korzystanie z oznak sympatii zagranicznych, zwłaszcza niemieckich dziennikarzy. Zaproszenia na demonstracje KOD w niektórych zachodnich mediach pojawiały się jako część rzekomo informacyjnych artykułów. W ten weekend dowiedzieliśmy się, że KOD swoją berlińską manifestację reklamował na portalu niemieckiego stowarzyszenia dziennikarzy. Coraz bardziej widać, że to głównie do nich – niemieckich dziennikarzy, polityków i przedsiębiorców – skierowana jest aktywność naszych „obrońców demokracji”.
Ściszyć głos Berlina
Przez ostatnie lata Polską rządziła ekipa uległa wobec Niemiec. Dopóki interesy naszych zachodnich sąsiadów zbieżne były z interesami Rosji, rząd w Warszawie starał się odgadywać i spełniać zachcianki obu. Kiedy konflikt na Ukrainie częściowo i – jak coraz lepiej widać – krótkotrwale poróżnił Moskwę i Berlin, rząd stanął po stronie Angeli Merkel. Wschodniej potędze wierne pozostało otoczenie byłego prezydenta i służby, co zobaczyliśmy w gabinecie płk. Duszy. Z perspektywy czasu coraz wyraźniej widać, że taśmy miały zdyscyplinować „frakcję niemiecką”, co potwierdza też wątek Jana Kulczyka. Trzeba pamiętać, że jego plany związane z ukraińską energią, niekorzystne dla polskiego górnictwa, nie były również na rękę Moskwie. Stronnicy Tuska i Merkel wyszli osłabieni z afery, jednak nie wzmocniła ona otoczenia prezydenta, który do końca kojarzony był z Platformą Obywatelską. Na kampanii i wyniku wyborów cieniem położyły się jego prorosyjskie sympatie, do tego porażka przypieczętowała nieuchronną, po rejteradzie Tuska, przegraną Platformy. I tak w kilka miesięcy po osłabieniu wpływów rosyjskich przyszła pora na znaczące ograniczenie znaczenia głosu Berlina w polityce Warszawy.
Przez lata Niemcy zapewnili sobie bardzo mocną pozycję na ogólnopolskim rynku medialnym, na poziomie regionalnym zbliżoną wręcz do monopolu. Równocześnie wiele mediów nominalnie polskich, z Telewizją Polską czy „Gazetą Wyborczą” na czele, realizowało niemiecką politykę historyczną – deprecjonując polskie działania militarne z czasów II wojny światowej czy uczestnicząc w wybielaniu obrazu hitlerowców. Wystarczy przypomnieć emisję przez TVP niemieckiego, fałszującego historię serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, czy liczne wypadki „odbrązawiania” polskiego oporu na Śląsku. Zresztą w towarzystwie wielu placówek samorządowych i historycznych, które ponad prawdę historyczną i lojalność wobec państwa przedłożyły doraźny interes Platformy i jej lokalnych koalicjantów z RAŚ-u. Równocześnie Niemcy ogrywali nas w sprawie Nord Streamu, a później Nord Streamu 2 i dbali, byśmy pozostali raczej strefą buforową oddzielającą starą Europę od jej nieprzewidywalnych rosyjskich przyjaciół niż pełnoprawnym członkiem NATO. Polska w tym czasie realizowała strategię ujętą przez Władysława Bartoszewskiego w słynnym zdaniu:
„Jeśli panna nie jest piękna i posażna, to powinna być choć sympatyczna, a nienabzdyczona”. Rząd PO prowadził politykę uległości i niepamięci, chętnie podtrzymywaną również przez Bronisława Komorowskiego. Wystarczy przypomnieć sobie jego udział w uroczystościach ku czci polakożercy Stauffenberga.
Nieme media niemieckie
Było oczywiste, że po październikowych wyborach dużo musi się zmienić. Zanim jeszcze nowy rząd wysłał pierwsze sygnały, że relacje muszą się stać bardziej partnerskie, a nasze interesy nie zawsze będą tożsame, Niemcy zdążyli przyjąć wobec niego nieufną, krytyczną pozycję. Wróciła narracja z lat 2005–2007, wzmocniona o oskarżenia o rzekomy polski nacjonalizm, rasizm czy wręcz „nazizm”. Te ostatnie pojawiły się w związku z naszym podejściem do uchodźców. Temat poruszałem już kilkakrotnie, jednak dramatyczny sylwester na dworcu w Kolonii wywraca dotychczasową optykę. Niemieckie media straciły wiarygodność nie tylko dla polskich, lecz również własnych odbiorców, którzy coraz częściej prowadzoną przez nie nagonkę na polski rząd traktują jako część większego, proimigranckiego kłamstwa. Inaczej rzecz ma się z politykami. Jakkolwiek znawcy tematu sygnalizują złagodzenie retoryki, wciąż trwa festiwal aroganckich połajanek. Niezważający na historyczne skojarzenia Niemcy mówią nie tylko o ewentualnych sankcjach, lecz również specjalnym nadzorze, jakim miałaby zostać objęta Polska. Prym tradycyjnie wiedzie Martin Schulz, który w ostatnich dniach mówił między innymi o „sterowanej demokracji à la Putin”, jaką PiS miałoby fundować Polsce. Wcześniej ten sam Schulz mówił o narzucaniu, „nawet siłą”, kwot uchodźców.
Ich człowiek w TVP
Warto zauważyć, że w Polsce od dawna nie słyszymy o kolejnych demonstracjach proimigranckich. Kilka imprez tego typu zorganizowano jesienią, po czym temat zniknął. Zamiast witających uchodźców chlebem i solą pojawili się „obrońcy demokracji” broniący porządku III Rzeczypospolitej. Odsunięte od władzy ustawodawczej i wykonawczej proniemieckie – a zarazem mocno związane z niejasnymi układami świata polityki, wielkiego biznesu i służb – elity zachowały przyczółki w mediach i nigdy niezdekomunizowanym sądownictwie. Symbolem oporu stał się Trybunał Konstytucyjny, w którego obronie po kraju rozlała się pierwsza fala protestów. Dziś sytuacja wokół TK wydaje się nie do końca zrozumiała również dla zwolenników Andrzeja Rzeplińskiego, tematem numer jeden demonstracji stała się więc „obrona mediów”. Również tutaj wezwano do pomocy niemieckich przyjaciół, którzy włączyli się w akcję tym chętniej, że jej twarzą stał się Tomasz Lis. Lis, który dawno już wypadł z roli bezstronnego komentatora, a ostatnio całkowicie miesza już role dziennikarza i polityka, przez ostatni okres pieniądze pobierał równocześnie z polskiej telewizji publicznej i niemiecko-szwajcarskiego wydawnictwa. Cała jego aktywność, nie tylko polityczna, lecz również obyczajowa, oraz nastawiona na tworzenie skrajnie negatywnego wizerunku Polaków linia pisma pokazuje, do kogo z pracodawców jest mu bliżej. Niemcy bronią więc „swojego człowieka w mediach”, a wraz z nim swoich wpływów nad Wisłą. Im wyraźniej to pokazują, tym mniejsze mają szanse powodzenia.
Protestujący nie muszą wznosić haseł przeciw podatkowi bankowemu czy w obronie przywilejów supermarketów. Slogany o konstytucji i wolnych mediach w zupełności wystarczą, gdy razem z nimi idą apele o niemiecką uwagę, wezwania Unii do działań przeciw rządowi w Warszawie czy histeryczne artykuły publicystów „Gazety Wyborczej” w niemieckojęzycznych mediach. Springerowski „Newsweek” ze zniszczonym polskim godłem na okładce, którego publicysta marzy o tym, by Polska zniknęła chociaż na jeden dzień, ustawia cały konflikt na bardzo niewygodnej dla jego inspiratorów płaszczyźnie. Co trzeźwiejsi komentatorzy niemieccy zaczynają to dostrzegać, jednak większość nie widzi, że ich państwo notuje największe po 1989 r. straty wizerunkowe nad Wisłą. Niemcom terroryzowanym przez tłum imigrantów i polityczną poprawność coraz trudniej grać rolę autorytetu. Widać to zarówno po polskich reakcjach, jak i wypowiedziach polskich polityków, nie tylko ze Zjednoczonej Prawicy, lecz choćby Pawła Kukiza, w tej sprawie mówiącego z rządem praktycznie jednym głosem.
Dotychczasowy przebieg protestów i coraz głośniejsze odwołania do Niemiec skutkować będą jedynie konsolidacją obozu patriotycznego. Poza przywołanym Kukizem warto zwrócić uwagę na bardzo mocne i dobrze przyjęte, szeroko rozpowszechniane w internecie sobotnie wystąpienie Mariana Kowalskiego na wiecu w Lublinie. W tym samym czasie coraz częściej słyszymy o tarciach i konfliktach wśród „obrońców demokracji”, problemy Niemiec zaś ograniczają szansę na wsparcie z zagranicy. Ta strona postawiła tym razem na niewłaściwego, mocno steranego życiem i niezbyt lubianego konia. I prawdopodobnie się na tym koniu przejedzie, jednak niekoniecznie w oczekiwanym kierunku.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Krzysztof Karnkowski