Papież Franciszek, nawiązując do obchodzonego w sobotę wspomnienia błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty, zwrócił się do wiernych:
„W obliczu tragedii dziesiątków tysięcy uchodźców uciekających przed śmiercią z powodu wojny i głodu, (…) apeluję do parafii, wspólnot zakonnych, klasztorów i sanktuariów całej Europy, aby wyrazić konkretność Ewangelii i przyjąć rodzinę uchodźców”.
Przyznam, że w pierwszym momencie ta wypowiedź mnie zszokowała. Oto na naszych oczach ma miejsce migracja o skali, jakiej nie znaliśmy. Na łodziach, w ciężarówkach, pociągami, pieszo tłumy ciemnoskórych przybyszów forsują nielegalnie granice, próbując dostać się do Europy, a dokładnie do Niemiec, Austrii, Anglii i Francji. Nie wiemy, kim są, ponieważ większość z nich nie ma paszportów. Z jednej strony epatowani jesteśmy wstrząsającym zdjęciem utopionego dziecka, z drugiej, dowiadujemy się o agresywnych zachowaniach przybyszów, jak choćby tych na wyspie Lesbos, na granicy włosko-austriackiej, czy na Węgrzech. W sieci krąży nagranie, z którego wynika, że imigranci zatrzymani na granicy z Macedonią nie przyjęli paczek z pomocą humanitarną, bo oznakowane były czerwonym krzyżem. Do tych obrazów należy dodać śmierć kilkunastu uciekinierów, których „towarzysze niedoli” wyrzucili za burtę pontonu, ponieważ modlili się do Jezusa Chrystusa.
To wszystko sprawia, że zamiast chrześcijańskiego współczucia pojawia się naturalny odruch samoobrony. Oficjalne reakcje przywódców największych państw UE są niespójne i nieadekwatne do skali zagrożenia. Bezradność elit politycznych tylko potęguje lęk. Pomysł przyjęcia i rozlokowania według ustalonych (przez kogo? z kim?) kwot imigrantów, gdzie Polska miałaby ugościć 2 tys. przybyszów, przypomina walkę z powodzią za pomocą gąbki i mopa. Każdy przyjęty i wyposażony w socjal imigrant to zaproszenie dla jego pobratymców, a są ich miliony. Statystyki pokazują, że imigranci to w 80 proc. młodzi mężczyźni. To nowy typ nomadów ze smartfonami, którzy doskonale wiedzą, dokąd jadą i jakiej pomocy, od najbogatszych europejskich państw, oczekują. Na dworcu w Budapeszcie wymachują biletami kupionymi przez internet, a gdy dotrą do Monachium lub Frankfurtu, wyślą ze smartfona do kuzynów z wielopokoleniowych i wielodzietnych klanów obrazy świata dobrobytu. W tym kontekście odczytuję słowa Ojca Świętego bardziej precyzyjnie.
Papież Franciszek mówi nie o ekonomicznych imigrantach, lecz wyraźnie apeluje o pomoc dla uchodźców. Mówi nie o tych, którzy wędrują po niemiecki wysoki socjal, lecz o tych, którzy uciekają przed śmiercią i wojną. Prosi, by przyjąć rodziny. Wprawdzie nie wskazuje, że mają to być wyłącznie wyznawcy Chrystusa, lecz prosząc o gościnę dla rodzin uchodźców w sanktuariach, klasztorach i wspólnotach zakonnych, trudno przypuszczać, by miał na myśli tych, którzy z łodzi wyrzucają chrześcijan lub wolą głodować, niż przyjąć prowiant w opakowaniu z czerwonym krzyżem. I jeszcze jedno. Ojciec Święty przywołuje świadectwo życia Matki Teresy z Kalkuty, a z tego co wiem, błogosławiona nie zapraszała biedaków do swojego rodzinnego Skopje ani do Irlandii, gdzie zaczynała postulat zakonny. Matka Teresa pojechała do nich na miejsce, do Kalkuty. Kościół katolicki od lat świadczy pomoc w Iraku i w Syrii, wspierając dziesiątki tysięcy ofiar tej muzułmańsko-muzułmańskiej wojny. Bo najskuteczniejsza pomoc jest tam na miejscu, u źródeł.
Wypowiedzi papieża cytuję za serwisem KAI
Źródło: Gazeta Polska
Jan Pospieszalski