Są takie momenty w procesach historycznych, kiedy kropla przelewa kielich i do wyboru pozostają już wyłącznie rozwiązania złe i gorsze. Zastanawiam się, kiedy ten punkt osiągnęła Platforma Obywatelska? Jeszcze rok temu wydawało się, że afera podsłuchowa ujdzie jej na sucho – premier z wicepremierem uciekli, śmieci zamieciono pod dywan i wiele wskazywało, że sytuacja wróciła do normy. A potem przyszły sfałszowane na rympał wybory samorządowe. Pełna głupota, ponieważ fałszerstwa były absolutnie zbędne. Nawet gdyby utrzymały się wyniki z sondaży powyborczych, nie groziło to niczym poważnym. Może utratą władzy w jeszcze jednym województwie, może lepszą reprezentacją opozycji w sejmikach. Nic więcej.
Instynkt kanciarza okazał się silniejszy. I obudzono „wielkiego niemowę”. Gniew społeczny zaowocował nie bezmyślnym protestem, lecz świadomymi inicjatywami, z których najważniejszą jest Ruch Kontroli Wyborów. Podobnie pycha obozu prezydenckiego musiała wreszcie doprowadzić Duży Pałac do upadku. Fatalna, arogancka i buńczuczna kampania Komorowskiego była gorsza, niż gdyby jej w ogóle nie było. Po klęsce – nie paroma procentami, bo poziom startu wyznaczało sześćdziesięcioparoprocentowe poparcie „Bigosu” i kilkunastoprocentowe „Budyniu” – dalsze osuwanie się w niebyt było już nieuchronne, a zamiast pytania, czy Platforma przegra, należało postawić inne – jak wielka to będzie przegrana? Czy Partia Obciachu zachowa mniejszość blokującą i, co prorokowałem co najmniej od roku, czy w ogóle przetrwa?
Jak na razie sprawdza się scenariusz nakreślony w wierszyku do „Codziennej” o japońskim dominie. Upadek klocka o nazwie Komorowski nieuchronnie pociągnął następne. W obozie władzy nastąpiło rozprężenie i panika, a Naczelnej Histeryczce III RP najzwyczajniej puściły nerwy. I mamy powtórkę z dekompozycji, znaną ze schyłkowego okresu AWS-u i SLD. Kryzys przywództwa, niezborne, sprzeczne ze sobą działania, w dodatku zawsze spóźnione, coraz bardziej widoczną walkę frakcji, próby ratowania się na własną rękę za pomocą nowych (lub udających nowe) bytów politycznych, dymisje w ekipie władzy.
Twierdzę, że czeka nas niedługo upadek pani premier, potem (lub przedtem) zdrada koalicjanta, pęknięcie „partii władzy” i jesienny wielki łomot. A wcześniej, i to dla rządzących będzie najcięższe, pojawi się utrata wiary w sukces wśród najtwardszego elektoratu.
Czy można odwrócić ten bieg zdarzeń? Cóż, możliwość „bratniej pomocy” wyklucza ciągle walcząca Ukraina, a i Siemoniaka trudno wyobrazić sobie w ciemnych okularach.
PO faktycznie dość długo nie miała z kim przegrać – teraz może się zdarzyć, że nie przystąpi nawet do boju, czmychając przed kelnerami, Stonogą, a zwłaszcza milionową „armią protestu”, tworzoną przez antysystemowców, do których całe lata przy pomocy swoich propagandystów usiłowano wtłoczyć PiS.
Udało się!
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski