Nawet krótkie egzotyczne wakacje w tropikach skłaniają do refleksji. Powracając z Dominikany, nie potrafiłem opędzić się przed pytaniem stanowiącym parafrazę tytułu jednej z ostatnio przeczytanych książek
: „Dlaczego jedne narody przegrywają, a drugie wręcz przeciwnie?”.
Oto na znanej z opowieści o piratach Hispanioli egzystują dwa państwa:
Dominikana i Haiti. Pierwsze to od paru dobrych lat dynamicznie rozwijająca się mekka turystów, druga – jeden z najuboższych krajów świata, do którego strach nawet zajrzeć. Jest dużo gorzej niż na sąsiedniej Kubie, mimo że nie podjęto tam komunistycznego eksperymentu. Dlaczego kilkadziesiąt lat temu jedno państwo zaczęło się rozwijać, a drugie zwijać? Trudno odpowiedzialność zwalać wyłącznie na huragany i trzęsienia ziemi, które bardziej upodobały sobie zachodnią, francuskojęzyczną część wyspy. Podobna kultura, identyczna religia, ustrój z grubsza ten sam, zbliżona dieta. Dlaczego więc przeciętny mieszkaniec Santo Domingo żyje o kilkanaście lat dłużej od swojgo pobratymca z Port au Prince i parę razy lepiej?
Na starcie szala przechylała się na stronę Haiti – republika ta pierwsza zdobyła niepodległość, zerwała z niewolnictwem, wygrała z napoleońską interwencją (do dziś spotyka się tu Murzynów o błękitnych oczach po polskich prapradziadkach), ba, okupowała na długie lata hiszpańską część wyspy. Późniejsza historia przebiegała dość podobnie: junty, rebelie przeplatane krótkimi okresami demokracji. Nad XX w. zaciążyły dwie ok. 30-letnie dyktatury: Trujilla na Dominikanie (1930–1961) i Duvalierów w Republice Haiti (1957–1986 ), obie otoczone złą sławą, choć zapewne ta haitańska, z osławioną policją polityczną „totons macoutes”, była gorsza. Jednak efekty kolejnych rządów były odmienne. Dominikana, po latach rządów kleptokracji związanej z nazwiskiem Joachima Balaguera, zaczęła wychodzić na prostą. Haiti nie pomógł ani charyzmatyczny ksiądz Aristide, dwukrotnie obalany przez własne społeczeństwo (i armię), ani interwencja amerykańska. Każdy rok to kolejny stopień staczania się w otchłań nędzy, ruiny ekologicznej, przestępczości, narkomanii, bez promyczka nadziei. Pech czy też społeczeństwo samo sobie zgotowało ten los? Panowie Acemoglu i Robinson z książki wspomnianej na wstępie twierdzą, że decyduje stopień, w jakim system władzy jest wyzyskujący, a w jakim wciągający naród do współdziałania. Być może nieszczęść Haitańczyków należy szukać w populizmie Papy Doca, przeciwstawiającym murzyńską większość elicie mieszańców Kreoli, co owocowało wzmożoną emigracją wykształconych.
Może aktualny los jest sumą wszystkich błędów, zaniechań, egoizmu bogatych, głupoty biednych, zwodniczych wyborów, braku społecznej cierpliwości, ambicji partyjnych...?
I okazuje się, że niewiele brakuje, aby potencjalny raj stał się rzeczywistym piekłem. Podejrzewam, że wiele narodów dochodzi do punktu, w którym może wybrać własną dolę. Niestety, dość często wybiera źle, w dodatku sądząc, że postępuje dobrze!
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski