Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Janusz Rewiński dla "Gazety Polskiej": Czekam na wiosnę

- Pierwszy raz na oczy widziałem człowieka. Jestem starym wygą, aktorem, widziałem z bliska, na dużym ekranie, jak mówi. I ja mu wierzę, bo widzę, że on nie kłamie.

Filip Błażejowski/Gazeta Polska
Filip Błażejowski/Gazeta Polska
- Pierwszy raz na oczy widziałem człowieka. Jestem starym wygą, aktorem, widziałem z bliska, na dużym ekranie, jak mówi. I ja mu wierzę, bo widzę, że on nie kłamie. A innego obserwuję i widzę tak samo wyraźnie – łże w żywy kamień, to bardzo słaby, uszminkowany aktor jest – mówi Janusz Rewiński w rozmowie z Joanną Lichocką („Gazeta Polska”).

Ależ Pan hula.
O, a gdzie?

W internecie Pan hula. Pana wystąpienie na konwencji Andrzeja Dudy ma tysiące polubień na Facebooku, linkowane jest na portalach społecznościowych, jest już ze sto tysięcy odsłon nagrań z Pana przemową.
Bardzo mi miło.

Nie jest Pan tym zaskoczony?
Jestem. A z kim chce zrobić pani wywiad? Z aktorem, satyrykiem, posłem czy rolnikiem?

Z tym Panem, który wystąpił na konwencji kandydata PiS. Który powiedział, że przyjechał ze wsi – nie mylić z WSI.
Bo WSI miała imprezę dzień wcześniej i gdzie indziej. I podobno nawet krzesła na niej ziewały. A ja prosto z mojej wsi, z gospodarstwa, 12 hektarów w pięciu kawałkach, gdzie od podstaw, w szczerym polu, zbudowałem gospodarstwo rolne.

Długo się Pan zastanawiał, czy wystąpić?
Niedługo, bo nie dali mi szansy, bym się długo zastanawiał. Zadzwonili w czwartek, w piątek pojechałem zobaczyć salę i jak to wszystko ma wygladać w scenariuszu, nawet nie miałem czasu, by wyszukać sobie jakąś garderobę, założyłem, „com ta miał” i przyjechałem.

Właściwie czemu?
Jak to czemu? Czemu, to ja panią pytam, dlaczego mnie pani tak „podchwytliwie” pyta, jak wszystko jest jasne. Prawdy nie da się podrobić, każdy, jak kłamie, to od razy widać, że kłamie, nic na to poradzić się nie da. Z tymi, co kłamią, mi nie po drodze. Andrzej Duda to jest człowiek taki, jaki widać. Dynamiczny, wykształcony, przyzwoity, z Krakowa, mówi pięknie po polsku. Nie miałem żadnych wątpliwości, gdy mnie spytali, czy wystąpię na jego konwencji.

Chciał Pan – mówiąc górnolotnie – dać swój glos sprawie polskiej?
Może prościej to jednak ujmijmy. Po pierwsze, nikt inny do mnie nie zadzwonił.

A gdyby zadzwonili od Bronisława Komorowskiego, to tam też by Pan wystąpił?
Czepia się pani. To wcale nie wynikało z tego, co powiedziałem. Ale uchylę się od odpowiedzi – powiem tak: jakby zadzwoniono do mnie od kogoś innego, to moja reakcja nie byłaby ani prawdziwa, ani spontaniczna. Choć starałbym się być uprzejmy. A gdy dostałem telefon ze sztabu PiS, powiedziano mi, co się dzieje, gdzie mam wystąpić, w imię czego i dla kogo, to dla mnie odpowiedź była oczywista. Jestem zdumiony, że istnieją pomysły, że można lubić lub popierać kogoś innego niż kandydata tak jednoznacznie wartościowego.

A czemu nie wyobraża Pan sobie innego wyboru?
Pani mnie pyta, jakby rzeczywiście była jakaś trudność. Niech mi pani przeczyta tę listę kandydatów, którzy się zgłaszają.

Oprócz Andrzeja Dudy jest Bronisław Komorowski, Adam Jarubas, Magdalena Ogórek, Grzegorz Braun, Paweł Kukiz, Janusz Korwin-Mikke, Janusz Palikot, Anna Grodzka…
No i uważa pani, że jest jakaś trudność – kogo mam z tego grona wybrać? Ja, Janusz Rewiński, magister sztuki, po 35 latach pracy w takiej dziedzinie jak rozrywka, film, teatr, radio, estrada, kabaret i co tylko może zażyczyć i wymarzyć sobie aktor? Jestem też człowiekiem, który był dla żartu posłem na sejm i był odznaczony decyzją wiceministra kultury, który poległ w Smoleńsku, medalem Gloria Artis. Sporo widziałem, znam się na aktorstwie i widzę, gdzie jest prawda. Wiem, kto nie kłamie. Ale jest jeszcze coś. Przez pięć lat prezydentury obecnego prezydenta nikt nie interesował się tym, dlaczego mnie wyrzucono z telewizji. Czemu nie nagrywam innych, kolejnych programów, dlaczego znikam i jestem wymazywany. Jak mam myśleć poważnie, że to jest kraj, którym rządzą ludzie dbający o rozwój kultury? Uczę się więc od kilku lat od nowa roli. Tym razem roli na ziemi. Ale jakie mogę mieć wątpliwości? Nie mam żadnych.

To Pan wymyślił hasło: Andrzej Duda – to się uda.
Szanuję ludzi wykształconych, prawdomównych. Jasnych, otwartych, dynamicznych, chcących dla tego miejsca, w którym ja żyję, tego, czego i ja chcę – żeby było prawdziwie, żeby była selekcja pozytywna, żeby najlepsi wygrywali, a nie wedle klucza, bo ktoś jest w układzie, albo że ktoś kogoś nie lubi.

A Pan nie lubi obecnej władzy.
Jeżeli obecne władze nie chodzą do teatru, nie chodzą do filharmonii, nie bardzo wiedzą, co to jest kultura, i ta ekipa po prostu drwi z artystów, to dlaczego mam ich lubić? Tak, mam nadzieję, że będzie zmiana. Czekam na wiosnę.

Jest Pan w środowisku aktorskim wyjątkiem. Większość woli bić czołem Platformie lub przynajmniej się nie wychylać.
Ale ja przede wszystkim nie jestem w żadnym środowisku. Przez całe swoje aktorskie życie zresztą nie należałem do żadnego środowiska, byłem osobny. Jakoś tak mi się udawało. Gdy moi koledzy stawiali pierwsze kroki po szkole teatralnej, to ja już miałem swoją niszę, udawało mi się iść oddzielnie, bo zacząłem pracować w kabarecie. Wtedy, za Gierka, kabaret był jedyną formą mówienia głośno nie tego, co kazano mówić. Nie musiałem recytować, że „się kłaniamy rewolucji radzieckiej czapką nisko do ziemi, po polsku”. Moi koledzy byli w sytuacji, że nie mieli możliwości odmowy brania udziału w takich imprezach. A ja już mogłem – po roku 70. władza socjalistyczna wymyśliła sobie coś, czego obecna nie rozumie. Że trzeba stworzyć wentyl, bo inaczej ciśnienie może wzrosnąć w kraju tak, że cały ten kocioł wybuchnie. Więc oni nam pozwalali występować i grać w salach do stu osób. Było kilka takich ośrodków jak Warszawa, Kraków i Poznań, gdzie pozwalano taką działalność prowadzić. I są stare nagrania, gdzie widać, że próbowaliśmy mówić, szczypaliśmy władzę, a jak śpiewał Stanisław Zygmunt, „publiczność kabaretowa słyszała więcej, niż niosły słowa”. Byłem peryferyjnym, kabaretowym aktorem.

Aż do spotkania z Olgą Lipińską, rola w jej kabarecie w telewizji dała Panu ogromną popularność.
I nigdy tego nie zapomnę pani Lipińskiej. Jednak cała ta moja droga aktorska zawsze była związana z lekką odrębnością. Można było trochę krytykować władzę, lekko się z niej podśmiewać, później można było niby rzeczywiście mówić to, co się myśli, ale przecież też nie do końca. Nastąpił wreszcie moment, że wydawało się już, że jesteśmy demokratycznym krajem w środku Europy, w Unii Europejskiej i w NATO. A tu przychodzi pan, który w trakcie obowiązującej umowy na sześć odcinków programu w TVP postanawia, że zrywa ze mną współpracę. Ani przepraszam, ani nic, po prostu nie wpuszczono nas do studia. Program się nazywał „Siara w kuluarach”.

A, to wtedy, gdy Platforma z PSL i SLD zagarnęła media publiczne, zmieniając je w rządowe. Wyrzucili wtedy wszystkich, kto wydawał się im zagrożeniem.
Pani wie to najlepiej.

To prawda, wyleciałam jedna z pierwszych. Ale przypomniała mi się postać dyrektora, którego grał Pan w kabarecie Olgi Lipińskiej. Dyrektora schyłku PRL, takiej prostackiej partyjnej nomenklatury, której dzieci widzimy teraz w mediach – jak Tomasza Lisa, nie przymierzając. A potem grał pan „Siarę”, symbol czasów nowego systemu. Obie te role są jakoś symboliczne dla historii najnowszej, dla systemu, w którym tkwimy.
Tak zawsze jest, gdy rola jest prawdziwa. Jeżeli kabaret, satyra nie odnoszą się do bieżącej rzeczywistości, to są czymś fałszywym. Kłamią, nie trafiają w sedno, są wymuszonym, ciężkim, nieśmiesznym żartem. To, co widzimy teraz w epatujących prostactwem kabaretach puszczanych w telewizji rządzonej przez tę władzę. Gdy satyra nie mówi, że król jest nagi, to jest nieszczęście. Kabaret nie może być na usługach władzy. „Satyra mówi prawdę, względów się wyrzeka: chwali urząd, czci króla, lecz sądzi człowieka” – pisał Ignacy Krasicki. Tymczasem dziś władza skupia się na tym, żeby zabronić, wyciąć, wyłączyć mikrofon, wyłączyć kamerę i cały dorobek artystyczny może iść do piachu. Przez pięć ostatnich lat jestem więc kimś innym. Funkcjonuję w rytmie wiejskim, muszę kosić łąki, zadbać o siano, zbierać, kostkować, gromadzić na zimę.

I pisać podania o dopłaty?
Napisałem. Jedna władza mi przyznała, zgodnie z areałami, jakie posiadam. Potem zmieniła się władza i mi je odebrała. Najpierw więc przyszły z Agencji Restrukturyzacji wpłaty na konto, a potem przyszło pismo, że mam je oddać. Oddałem. Ale nie ma takiego prawnika w naszym kraju ani w całej Unii Europejskiej, żeby zrozumiał, czemu tych dopłat mam nie mieć. Myślę o wydaniu księgi „Pisma zebrane”, by opublikować listy różnych instytucji, kierowane do mnie w różnych sprawach jako do rolnika. Gotowy materiał do kabaretu – akapit po akapicie czytać, tłumaczyć, komentować i pękać z publicznością ze śmiechu.

Ale dopłat Pan nadal nie ma?
Nie mam. Znoszę to z humorem, cóż – widocznie za tej władzy mam ich nie dostać. Ale proszę sobie wyobrazić człowieka, który ma podstawowe, rolnicze wykształcenie i dotyka go to samo? Jak ma się w tym gąszczu przepisów i zapisów połapać? Skąd wiedzieć, do kogo się odwoływać? Bo przecież nie jestem jedynym w ten sposób potraktowanym rolnikiem przez Agencję Restrukturyzacji Rolnictwa.

Wróćmy do konwencji Dudy – w pewnym momencie zaczął Pan recytować wiersz Władysława Broniewskiego „Bagnet na broń”. A cała sala spontanicznie z Panem.
Okazało się, że ludzie wciąż znają ten wiersz na pamięć. Pomyślałem, że to moje pokolenie po prostu siedzi w tej hali. Ale nie, było mnóstwo młodych ludzi. Dlatego, że znali, recytowali na głos ze mną, efekt był piorunujący, bo nie spodziewali się puenty.

I zareagowali huraganem śmiechu. „Kiedy przyjdą podpalić dom, / Ten, w którym mieszkasz – Polskę, / Kiedy rzucą przed siebie grom, / Kiedy runą żelaznym wojskiem / I pod drzwiami staną, i nocą / Kolbami w drzwi załomocą – / Ty, ze snu podnosząc skroń / Stań u drzwi / Sam się broń – Bronek śpi!”.
Przecież nawet rządowi dziennikarze mówili, że pan prezydent zasnął na własnej konwencji. Cała ta prezydentura w takiej przaśności się odbywa. Jeśli nas cieszy taka postać, taki wizerunek głowy państwa, to bądźmy na imprezach „Orzeł może” i niech się ktoś cieszy, że zrobili z czekolady orła i różowe okulary wkładają. Ale po prostu w to trudno uwierzyć, że to może się podobać. Swoją drogą – kto mu to podpowiada – chciałbym znać odpowiedź na to pytanie!

A wracając do wierszy, Norwida też Pan tam recytował… Trącił Pan strunę tworzącą wspólnotę. Coś, co jest kompletnie nieobecne w przestrzeni publicznej. Zrobiła się cisza jak makiem zasiał, a Pan mówił: „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie, że jest darem nieba, tęskno mi panie… Nie tęsknij, tylko głosuj, jak trzeba, a będzie można wracać!”. Myśli Pan, że zagłosują „jak trzeba”?
Nie mam pojęcia. Ale miałem szczęście w socjalizmie, że jak już byliśmy z Zenonem Laskowikiem znanym kabaretem Tey…

Laskowik błyszczy teraz w telewizji rządowej wraz z Jackiem Fedorowiczem, otwarcie popierają i Bronisława Komorowskiego, i Platformę…
No więc, wtedy z Laskowikiem, po 4–5 latach, gdy nasz kabaret krążył na nagraniach kasetowych między ludźmi i wokół nas zrobiła się jako taka sława, zabrano nas na tournée po Stanach Zjednoczonych. Wśród najlepszych artystów – była Sława Przybylska, Irena Santor, Jerzy Połomski i my, dwóch takich z Poznania, co robią żarty. To był mój pierwszy kontakt z Polonią. Połowa zebranych na tych występach nie rozumiała naszych żartów, bo przepływ informacji z kraju był utrudniony. Ale natychmiast, już w autobusie z lotniska, pojawiały się książki wydawane w USA albo przez „Kulturę” Giedroycia w Paryżu – przedwojenna literatura, zakazana w PRL, i ta emigracyjna. Przeczytałem wtedy, przed występami i po występach, dziesiątki książek. Dowiedziałem się rzeczy, o których tutaj, w szkole, nie mieliśmy szans się dowiedzieć. Ale chyba tam zrozumiałem najmocniej, po co nam te wiersze, te piosenki. Żebym nie widział, jak ci Polacy, tam, ryczą rzewnymi łzami w pierwszych rzędach, to może bym znaczenia tego po dziś dzień nie rozumiał.

Jeździł Pan do Polaków na emigracji kilkakrotnie.
Jak w latach 80. nastąpiła fala nowej emigracji, pojechaliśmy znów. I śpiewaliśmy piosenkę, która miała taki motyw – powracajcie do domu, tam już są kwiaty na bramach. Powracajcie – bo na wyjazd czeka druga zmiana! Wykrakaliśmy. I później, do tej kolejnej zmiany, jeździłem znów. Polacy, ci od ponad dwudziestu lat na emigracji, byli już znaczniejsi finansowo, szybko się uczyli, dorabiali się, to już nie była biedota. Wydawali się zamożni, zadowoleni, mający domy, dobre samochody. Tylko – jak zostawaliśmy w małym gronie, to słyszałem: „Co z tego?”. Że jest ktoś najlepszym chirurgiem w szpitalu albo prawnikiem w korporacji. – Wszyscy się umawiają na weekend, ale ze mną nikt się nie umawia – mówią. A jak przychodzą święta, to nie wiadomo, gdzie się podziać. I teraz obejrzałem film o tej najnowszej emigracji, Magdaleny Piejko, „Tam, gdzie da się żyć”. I jest to samo. Trudno żyć nie u siebie.

Ale wracać do tego, co jest, pewnie jeszcze trudniej.
W PRL mówiono, że trzeba odrzucić konsumpcyjny tryb życia. Myśmy się śmiali z tego, bo jak odrzucać coś, czego nie ma? I oni tam teraz mają i… odrzucają. Chcieliby wrócić, ale gdzie? Pracy nie ma, mieszkań nie ma. Ludzie starają się tu jakoś żyć, tak jak oni nie chcieli, przed czym uciekli. Jakoś się czołgać ze świadomością szklanego sufitu nad sobą. Kiedyś był szwagier w komitecie PZPR, teraz jest w gminie czy sejmiku, i jakoś się kręci. Mają więc pełne lodówki w Londynie i Dublinie i nie mogą sobie miejsca nigdzie znaleźć.

Myśli Pan, że nie zagłosują już na Platformę?
Tam też funkcjonuje ta sama propaganda co tu. Wszystko jest tak samo obrabiane. Te same media, funkcjonariusze, te same schematy. W Londynie przecież ludzie dali się nabrać, bo pojechał do nich Donald Tusk, poklepał po plecach, poczuli się dowartościowani i zagłosowali. Teraz plują sobie w brodę. Nie mam pojęcia, co zrobią. A cóż może uczynić biedny aktor – może tylko mówić. Opowiedzieć to, co czuje. Jednych to może boleć i denerwować, ale drudzy, wiedzący tyle samo co ja, albo czujący to samo, będą mieli może więcej nadziei na tę naszą wiosnę.

Dużo się teraz mówi i pisze o klimacie zmiany.
Demokracja jest wymyślona tak, że wahadło powinno się przechylać raz tak, raz tak. Ale jak się kłamie, jak się ustawia wybory, to się ten rytm zakłóca. Ciśnienie rośnie i już w tej chwili buja nas ostro. Nie wiem, czy to się dobrze skończy, bo ludzi można poszczuć na siebie i ta władza szczuje. Miasto na wieś, jednych na drugich. Na górników, na rolników, na lekarzy, na nauczycieli. Umiejętności dzielenia i rządzenia Platforma rozwinęła jak nic innego.

Może jednak mamy szanse na przełom na miarę roku 1989. Może czeka nas nowy Sierpień?
Nie jestem tego pewien. Istnieje dziś poczucie, że nadstawianie karku za kogoś to naiwność. Bo na tych karkach wyrosła już raz władza i zdradziła ludzi, którzy je nadstawiali. Co tu mówić – są osoby, które to zrobiły, wlazły na szczyt, zdradziły, opluły i sobie poszły. Żyją w dostatku, a robotnicy są dalej bici. Zgnojono ich, musieli powyjeżdżać. I co? Następni znów mają nadstawiać karku, a w Warszawie jedna z drugą pani będzie krzyczeć w telewizji, że blokują im ulice? Kiedyś było prościej – ludzie wiedzieli, że jest papież i Reagan i uwierzyli, żeby się nie lękać. I poszli. A teraz – liczy się fura i komóra. No i dojścia – bo praca, zlecenie, przetarg. Musiałoby nastąpić przekroczenie masy krytycznej – siła ludzi, którzy mają tego dosyć, musiałaby być większa niż tych, co ze szwagrem w gminie kręcą lody.

Ale musi Pan wierzyć w zmianę, skoro zaangażował się Pan jednoznacznie politycznie.
Dlaczego nazywa to pani zaangażowaniem politycznym? To zaangażowanie obywatelskie. Jako obywatel wybieram.

Bronisław Komorowski ogłosił, że jest kandydatem obywatelskim.
Tak, słyszałem. Wiem, że on jest obywatelski. Platforma też jest obywatelska. Milicja była obywatelska, a PZPR była robotnicza. Chyba już nie ma nikogo w Polsce, kto wierzy w te slogany.

Wierzy, nie wierzy, znaczna część głosuje.
Kiedyś przyglądałem się przedstawieniu w Teatrze Komedia. Dziewczyna grała Czerwonego Kapturka, na widowni dzieci, reagowały spontanicznie i w pewnym momencie krzyczały jej: „Nie idź, tam jest wilk, nie idź!”. Jedno dziecko było szczególnie zaangażowane. A ona oczywiście musiała pójść, bo tak miała w roli. Wreszcie jak przekroczyła kawałek lasu, malec zerwał się zrozpaczony, machnął ręką i krzyknął – „A! jak głupia, to niech idzie!”. Proszę pani – jak wierzą w te slogany o obywatelskości i „zgodzie, co buduje”, to przecież siłą ich nie zatrzymamy.

Wie Pan, że Andrzej Duda może wygrać?
Byłbym szczęśliwy, gdyby wygrał, bo to znaczyłoby, że jest więcej Polaków, którzy rozumieją złożoność tego świata. To by było największe szczęście. Ale powtórzę – pierwszy raz na oczy widziałem człowieka. Jestem starym wygą, aktorem, widziałem z bliska, na dużym ekranie, jak mówi. I ja mu wierzę, bo widzę, że on nie kłamie. A innego obserwuję i widzę tak samo wyraźnie – łże w żywy kamień, to bardzo słaby, uszminkowany aktor jest. Ludzie, którzy się nie znają, mogą dać się pewnie znów nabrać, tak jak nabierali się na tego faceta, co rączki ładnie składał i słowa zużywał bez miary. Teraz zostawił kamieni kupę, a sam z przyjaciółką pojechał do Brukseli. Bo pamięta pani – były trzy człony tego powiedzenia – jeden, drugi i trzeci. Dwa człony wyjechały, a kupa kamieni została. Ale „może kiedyś te kamienie drgną”, jak u Brylla.

Spotkał się Pan z jakimiś reakcjami po tym występie na konwencji? Jakiś „język miłości” rządzącej partii?
Coś tam tygodnik „Polityka” próbował szczypnąć, ale nie zrobiło to na mnie wrażenia. Zresztą najważniejszy jest teraz Andrzej Duda. Wobec niego dopiero uruchamiają przemysł pogardy, a już jest wesoło. Prochy, heilowanie, porównania do Leppera – agresja równa głupocie twórców tych haseł. No ale mają problem – jest ktoś ładniejszy, mądrzejszy, dynamiczniejszy, lepszy, wyższy od Komorowskiego – to jak go kopnąć w kostkę, czym? Starają się, jak mogą. A ja bym chciał jednego – jak będzie debata Komorowskiego z Dudą, to niech ktoś poprosi kandydata PO, by napisał z pamięci: „Orzeł wyżej, wyżeł niżej”. Myśliwym jest przecież.

 



Źródło: Gazeta Polska

Joanna Lichocka