Warunki robienia kariery w strukturach unijnych zostały przez Donalda Tuska spełnione. By myśleć o wysokich stanowiskach w UE, trzeba mieć poparcie Niemiec i Francji, by je uzyskać, trzeba zaś było wspierać projekty niemieckie i francuskie w Unii – czyli „płynąć w głównym nurcie”, dystansować się wobec Waszyngtonu i być ugodowym wobec Rosji. Cenę tej polityki zapłaciła Rzeczpospolita.
Wybór premiera Rzeczypospolitej na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej komentowany jest na wszelkie możliwe sposoby. Czy jest on sukcesem Polski, czy nie? Czy to stanowisko istotne, czy techniczno-reprezentacyjne? Czy Donald Tusk poradzi sobie językowo, czy nie? Dlaczego wybrano Tuska? To ważne pytania, ale najistotniejszego z pytań dotąd nie zadano. Jest to pytanie o to, co jest pierwszym i najważniejszym obowiązkiem prezesa Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej? – każdego polskiego premiera, nie tylko Donalda Tuska.
Gra partyjna wokół zysków realnych i wyobrażonych
Polska niewątpliwie zyskuje prestiżowo w oczach słabo zorientowanej w realiach międzynarodowych euroentuzjastycznej opinii publicznej (dla eurosceptyków, bez względu na ich znajomość/nieznajomość owych realiów, nominacja ta jest bez znaczenia). W zakresie pozycji Polski w UE, rozumianej jako zdolność państwa polskiego do forsowania swoich postulatów politycznych w strukturach unijnych, nominacja Tuska jest faktem porównywalnym do tego, czym było objęcie tej funkcji przez byłego premiera Belgii Hermana Van Rompuya dla jego kraju – tzn. jest bez znaczenia. (Jakie istotne decyzje podjął Van Rompuy? Co one przyniosły Belgii?). Tak nie musiałoby być, ale premier nie był dotąd znany ani z pracowitości, ani ze śmiałego forsowania swojego stanowiska w konfrontacji z przedstawicielami unijnych mocarstw. Trudno oczekiwać, że zmieni się teraz, kiedy będzie pozbawiony zaplecza politycznego w postaci własnego państwa, a oddani do jego dyspozycji urzędnicy zapewnią rutynowe funkcjonowanie powierzonej jego pieczy instytucji. Rada Europejska (szczyt UE) to spotkanie szefów rządów i głów państw (szefów egzekutyw – stosownie do ustroju danego kraju są nimi premierzy, prezydenci – np. we Francji, lub kanclerze – np. w RFN i Austrii) odbywane zwykle cztery razy do roku.
Jeśli Tusk dostanie dobrą szefową gabinetu i sprawne sekretarki, a nie ma powodu wątpić, że dostanie, to jakoś sobie poradzi z zamawianiem samolotów, hoteli, taksówek i sal konferencyjnych, cateringu itp. Co do wyższej polityki – unikanie wysiłku politycznego i związanego z nim ryzyka to cecha charakterystyczna szefa polskiego rządu. Nic nie wskazuje na to, by funkcja w Brukseli mogła go zmienić. PiS może oczywiście mówić „sprawdzam” i tworzyć listę spraw, które Tusk „powinien dla Polski załatwić”, ale jest to zabieg socjotechniczny, mający wykazać pustotę głoszonego przez PO sloganu o wiekopomnym sukcesie Rzeczypospolitej (nominacja Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej bywa zestawiana w kręgach jego zwolenników z wyborem Karola Wojtyły na Tron Piotrowy). PO z kolei miota się w udowadnianiu z jednej strony, jak nominacja ta ważna jest dla Polski, i z drugiej, jak bardzo prymitywni są ci, którzy oczekują, że coś konkretnego z tego dla niej wyniknie.
Pozostaje jednak pewne ryzyko. Afery w PO mogły być sprawnie tuszowane w kraju. Jeśli jednak otoczenie premiera przeniesie tę tradycję do Brukseli, czeka je, i Polskę, kompromitacja międzynarodowa, niczym rozwiązaną za korupcję Komisję Europejską pod wodzą Jacquesa Santera. Nie wiemy też, czy istnieją i co na temat Donalda Tuska zawierają ewentualne nieznane dotąd „nagrania kelnerów”. Liczba potencjalnych chętnych do ich kupienia i opublikowania właśnie gwałtownie wzrosła, a media zachodnie są poza kontrolą ABW i prokuratury.
Teatr polityczny czy realna arena gry?
Znaczenie traktatowych instytucji UE słabnie, a realne decyzje przenoszone są do ośrodków pozatraktatowych (Berlina, Eurogrupy, Grupy Frankfurckiej, Europejskiego Banku Centralnego). Funkcja szefa Rady Europejskiej utworzona została na mocy traktatu lizbońskiego, podobnie jak nowy format funkcji szefa unijnej dyplomacji (łączący kompetencje dawnego wysokiego przedstawiciela UE ds. wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz komisarza ds. stosunków zewnętrznych i polityki sąsiedztwa). Ci dwaj nowi wysocy urzędnicy unijni samym swoim istnieniem osłabili dotychczasową dominację przewodniczącego Komisji Europejskiej i zredukowali rolę rotacyjnych prezydencji państw członkowskich UE. Taki był zamiar mocarstw unijnych. Mniejsze kraje straciły instrument forsowania swoich interesów, którym była uprzednio półroczna prezydencja, biurokracja brukselska zaś stała się słabszym partnerem do rozmów z głównymi mocarstwami, które mogą grać na podziałach między szefem Komisji, szefem Rady Europejskiej i szefową dyplomacji unijnej, i robią to. Wzmacniać to miało przewagę Niemiec i Francji w całej strukturze, ale wobec gwałtownego słabnięcia Paryża przyniosło dominację Berlina, której efektem jest zarówno nominacja Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej, jak i Jean-Claude’a Junckera, premiera Luksemburga, na przewodniczącego Komisji Europejskiej. Francja i Włochy przeforsowały natomiast Federicę Mogherini. Minister spraw zagranicznych Włoch w parze z polskim premierem dobrze odpowiadają potrzebom chwili. Gorzej zorientowanej opinii publicznej Italii, Hiszpanii czy Francji wybór Donalda Tuska może być i jest ukazywany jako „twardy sygnał” wysłany przez UE Putinowi – tak już pisze o tym „El Pais”. Nie wątpię, że myśl ta rozbawiła władcę Kremla, ale wobec zwykłych zjadaczy chleba na Zachodzie jest to zabieg skuteczny. Ten „drastyczny” krok „musiał” być zrównoważony nominacją prorosyjskiej Mogherini, wszak „z Rosją trzeba rozmawiać”. Polak symbolizuje zainteresowanie UE Wschodem, Włoszka Południem. Potrzeby propagandowe obu liczących się nurtów polityki unijnej zostały obsłużone. Nominaci będą wszak ogłaszali decyzje, a nie je podejmowali, ich kompetencje są więc drugorzędne. Najtrafniej podsumował to „Der Spiegel”, który zamiast dywagować o politycznych talentach nominatów, napisał o nich: „Jaka piękna para”, czyniąc tym złośliwą aluzję do urody ich poprzedników.
Cena skuteczności – wybór celu a interes Rzeczypospolitej
Nominacja Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej jest ukazywana Polakom jako dowód skuteczności polityki zagranicznej rządu PO-PSL. Fakt ten nie podlega dyskusji. Cel polskiej polityki zagranicznej, któremu podporządkowane były działania naszej dyplomacji od 2007 r., został osiągnięty. Ochłodzenie relacji z USA, orientacja na Niemcy i Francję, „płynięcie w głównym nurcie”, „ocieplanie stosunków z Rosją” w latach 2008–2014, rezygnacja z „polityki jagiellońskiej”, akceptacja wykluczenia Warszawy z procesów decyzyjnych paktu fiskalnego przy jednoczesnym wyasygnowaniu przez Polskę 6,27 mld euro na stabilizację euro, „nie poszły na marne”. Warunki robienia kariery w strukturach unijnych zostały przez Donalda Tuska spełnione. By myśleć o wysokich stanowiskach w UE, trzeba mieć poparcie Niemiec i Francji, by je uzyskać, trzeba zaś było wspierać projekty niemieckie i francuskie w Unii – czyli „płynąć w głównym nurcie”, dystansować się wobec Waszyngtonu i być ugodowym wobec Rosji. Cenę tej polityki zapłaciła Rzeczpospolita. Teraz nareszcie będziemy mogli „pić szampana ustami naszego reprezentanta”. Co ciekawe, minister Sikorski, który już wie, że nikim w UE nie zostanie, gwałtownie odzyskał rozum. Oskarżył Niemcy o brak pomysłu na powstrzymanie Rosji i zaapelował do USA o objęcie przywództwa.
Dymisja, do której nie wolno się podawać
Tusk – cytując Jacka Krawca z rozmowy z Pawłem Grasiem – „został dużym misiem i zostawił cały ten syf” – tzn. Polskę. Czy w obliczu wojny na Ukrainie kryzys rządowy i „prowizoryczny premier” to rzecz dla Polski dobra? Czy kryzys wokół sukcesji władzy w rządzie i w PO będzie sprzyjał energicznemu reagowaniu Rzeczypospolitej na wysoce prawdopodobne gwałtowne zmiany sytuacji międzynarodowej? Czy odpowiedzialny polski polityk powinien fundować taki kryzys swojemu krajowi w takim momencie? Premier Danii na to się nie zdecydowała. Premier RP uznał zaś, że jego kariera w Brukseli ważniejsza jest od zadań, które stoją przed nim w Polsce. Abstrahuję tu od tego, jakim był premierem. Choć biorąc to pod uwagę, perspektywa jego dymisji i prawdopodobny kryzys obozu rządzącego otwierają szanse na uzdrowienie państwa.
Styl odejścia Donalda Tuska ze stanowiska premiera rządu RP jest jednak puentą stosunku tego człowieka do jego własnej ojczyzny. Czy możemy sobie wyobrazić powiedzmy Józefa Becka, który w chwili odrywania Sudetów od Czechosłowacji w 1938 r. zgodziłby się zostać sekretarzem generalnym Ligi Narodów? Czy ktoś pamięta, kto nim wówczas był?
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Przemysław Żurawski vel Grajewski