Jednym z najważniejszych i najtrudniejszych problemów do rozwiązania, jaki czeka polski obóz patriotyczny, jeśli chce wygrać, a następnie skutecznie rządzić, jest rozbicie „wspólnoty strachu”, jaka zabetonowała po 2007 r. polskie społeczeństwo. Wspólnoty pozornej, opartej na fałszu, kłamstwie i świetnej socjotechnice.
Zbiorowym wysiłkiem „zaprzyjaźnionych mediów” udało się ogromną liczbę ludzi przestraszyć, a w roli głównego stracha obsadzić IV Rzeczpospolitą z braćmi Kaczyńskimi na czele. Udało się doprowadzić do sytuacji, w której gołosłowne pomówienia, domniemania i fakty medialne stworzyły czarny obraz świata, który nie istniał, i co ważniejsze – nigdy nie miał istnieć. Wykorzystany został znany od wieków schemat: wszyscy jesteśmy podejrzani – wszyscy jesteśmy umoczeni – wszyscy jesteśmy zagrożeni. I nieważne, że nie było to prawdą, instynkt leminga oznacza w dużej mierze „strach na wszelki wypadek”.
Lubię w tym momencie przywoływać przykład nocy z 9 na 10 thermidora we Francji roku 1794. Robespierre miał władzę absolutną, przeciwników dawno posłał na gilotynę. I nagle popełnił błąd. Zaatakował w Izbie, bez wymieniania nazwisk, nowych wrogów winnych korupcji i zbrodni. Nie było ich wielu: Fouche, Talien, Barras... Ale ci nie zmarnowali tej nocy – objechali wszystkich posłów Konwentu, tłumacząc każdemu, że to on będzie oskarżony. W efekcie następnego dnia „wspólnota strachu” obaliła Robespierra razem z jego grupą i zgilotynowała. W panice nikt nie myślał logicznie.
Naszym termidoriankom z PO też
udało się wmówić bardzo wielu Polakom, że „pisiory” przyjdą po nich o szóstej rano, że rozliczą, zlustrują. I tak każdy, kto wyniósł z pracy kilka spinaczy lub cegieł, dał groszową łapówkę, miał ojca w PZPR czy wuja w milicji, poczuł lęk.
Lęk, który w dużym stopniu trwa, w dodatku scementowany przez kolejne lata „wspólnotą wstydu”. I trwać będzie, jeśli do ludzi nie dotrze, że to wszystko sztuczny tłok, sterowana panika, pozwalająca w tłumie ukryć się tym nielicznym, którzy faktycznie powinni być rozliczeni i osądzeni. Nie ma ich, jak się twierdzi (zresztą po obu stronach politycznego konfliktu), milionów ani setek tysięcy. Nawet w ich matecznikach, jakimi są mainstreamowe media, jest mnóstwo ludzi przyzwoitych, ale zastraszonych, ubezwłasnowolnionych. Na moment ujrzeliśmy ich twarze, kiedy w porywie solidarności reagowali podczas najścia na redakcję „Wprost”.
Jeśli zrozumieją, że hasło „idziemy po was” znaczy w istocie „idziemy po NICH, wam nic nie grozi”, z radością dołączą do obozu zwycięzców. Pokolenia starych komuchów mocno się przez 25 lat przerzedziły, ubecy są na emeryturach i sytuacja w pewnym stopniu przypomina rok 1980. Tamtą rewolucję też zrobili ludzie wcześniej akceptujący lub tolerujący reżim (choć przeważnie na tyle młodzi, by nie mieć krwi na rękach). Sierpień i miesiące lawinowego powstawania Solidarności stały się dla nich oczyszczającym chrztem. I szansą na drugie życie. Wygramy, jeśli miliony Polaków uwierzą, że i tym razem będzie podobnie!
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski