Jedna z najbardziej makabrycznych zbrodni w historii polskiej kryminalistyki - takim mianem często określa się to, do czego doszło w 1999 roku we wsi Brzyczno w województwie małopolskim. W jednym z tamtejszych domów mieszkała wtedy trójka mężczyzn, których łączyły więzy krwi. 30 maja doszło w nim do morderstwa, którego kulisy szokują do dziś.
Obserwuj nas w Google News. Kliknij w link i zaznacz gwiazdkę
Józef pochodził z Kresów Wschodnich, jednak w latach 20. został przesiedlony do Rosji. Mężczyzna osiedlił się na Kaukazie i tam założył rodzinę. Był lekarzem stomatologiem, prowadził praktykę i zajęcia w pomaturalnym studium. Na stare lata osiedlił się jednak Polsce. To za namową syna - Witolda, który o życiu w kraju nad Wisłą marzył od wielu lat.
Syn Józefa w kwestii kariery poniekąd poszedł w ślady ojca - z wykształcenia był technikiem dentystycznym. Mężczyzna wychowywał się w domu, w którym duży nacisk kładło się na polskie korzenie. Sam uważał, że Polska jest jego ojczyzną. W 1994 roku postanowił w końcu sprzedać cały dobytek na Kaukazie i przyjechał do Krakowa. Kupił od gminy piętrowy dom z cegły w podkrakowskim Brzycznie, do którego później sprowadził ojca. Żona i córka mężczyzny tylko czekały, aż ten zdobędzie pracę i się urządzi. Syn Witolda - Władysław był na miejscu. Do Krakowa przyjechał jeszcze przed ojcem - w 1991 roku, aby studiować.
Władysław, nie chcąc zbytnio zbaczać ze ścieżki przetartej przez ojca i dziadka, jako kierunek studiów wybrał medycynę. Po dostaniu się na uczelnię, młody mężczyzna zamieszkał w akademiku. Dlatego, choć jego rodzina osiedliła się niedaleko, to nadal rzadko miał z nią kontakt. Przynajmniej tak było do lutego 1999 roku.
Mieszkający razem Józef i Witold od początku nie mieli w Polsce łatwego życia. Choć wykształceni, to nie mogli pracować w zawodzie. To dlatego, iż nie chciano im przyznać statusu repatriantów. Żyli skromnie, utrzymując się z pieniędzy pozostałych po sprzedaży dobytku na Kaukazie. Pracowali dorywczo, spali w jednym pokoju. Ich sytuacja poprawiła się nieco dopiero po trzech latach od ich przyjazdu do Polski - w 1997 roku. Natrafili wówczas na program telewizyjny, w którym mówiono o wsparciu dla repatriantów. Po obejrzeniu go skontaktowali się z działaczką samorządową, która pomogła im uzyskać zapomogę od gminy.
"Przyjechaliśmy do Polski, jak do raju, a dzisiaj nasza sytuacja jest taka, że nie mamy kromki chleba"
– cytowała później ich słowa aktywistka w rozmowie z "Dziennikiem Polskim".
Sytuacja finansowa wciąż była jednak trudna. Mimo to mężczyźni byli otwarci na ludzi. Sąsiedzi wspominali ich jako sympatycznych i rozmownych. "Nie przeszli obok domu sąsiada, żeby nie zagadać. Tylko ten student był dziwny" – mówili.
W lutym 99. roku 26-letni wówczas Władysław został wyrzucony ze studiów i stracił możliwość mieszkania w akademiku. Mężczyzna nie miał gdzie się podziać. Zwrócił się więc z prośbą do 52-letniego ojca i 80-letniego dziadka o możliwość zamieszkania u nich. I choć u dwójki mieszkającej pod Krakowem sytuacja materialna była naprawdę kiepska, to zgodzili się przyjąć 26-latka pod swój dach.
Marazm trwał kilka miesięcy. W końcu Witold podjął decyzję - pojedzie na Kaukaz odwiedzić żonę i córkę, a gdy wróci, sprzeda dom w Brzycznie i kupi mieszkanie w Krakowie. Chęć wyjazdu deklarował również Władysław. Ten jednak nie miał zamiaru wracać do Polski. Trudno ustalić, na kiedy mężczyźni planowali podróż. Wiadomo jednak, że nigdy w nią nie wyruszyli.
W niedzielę 30 maja około godziny 20. Józef i Witold kładli się spać. Wtedy do pokoju wszedł Władysław. 26-latek powiedział, że potrzebuje pomocy ojca w piwnicy. Witold się zgodził i wyszedł z synem. Chwilę po tym Józef zasnął.
Gdy 80-latek rano się obudził, zobaczył, że w pokoju nie ma nikogo poza nim. Wyszedł więc na zewnątrz. Przed domem ujrzał Witolda. 52-latek miał na głowie słomiany kapelusz. Józef dostrzegł jednak na jego uszach czerwone plamy.
"Co tam masz?"
– zapytał.
W odpowiedzi usłyszał od syna, że pobrudził się farbą. Mężczyźni zjedli razem śniadanie. Józef miał wrażenie, że głos Witolda był jakiś dziwny, jednak nie poruszał tematu i po posiłku poszedł oporządzić w kurniku.
Gdy wrócił, nie zastał ani syna, ani wnuka. 80-latek wrócił myślami do nietypowego odczucia, które miał podczas rozmowy z Witoldem. Wzrok miał już słaby, jednak na słuch wciąż nie narzekał. Zaczął szukać członków rodziny i po pewnym czasie zszedł do piwnicy, gdzie dokonał makabrycznego odkrycia.
Na kratce piwnicznego okna przywiązane za nogi wisiały zwłoki Witolda. Ciało było całe we krwi i pozbawione głowy.
80-latek wybiegł z domu i pobiegł do przyjaciela. Stamtąd zadzwonił na policję. W ciągu kilkunastu minut zjawiły się radiowozy. Na ciele Witolda stwierdzono wiele ran klatki piersiowej. Znaleziono również odciętą głowę. Z twarzy morderca ściągnął skórę.
Jak ustalono w śledztwie, wieczorem 30 maja Władysław wcale nie potrzebował pomocy ojca. Po prostu chciał go wywabić. Gdy weszli do piwnicy 26-latek raził Witolda paralizatorem a później zaatakował wcześniej przygotowanym szpikulcem. Po którymś z ciosów mężczyzna zginął. Władysław przymocował wtedy ciało ojca za nogi do piwnicznego okna. Szpadlem odciął mu głowę a następnie zdjął z niej skórę wraz z włosami.
W czasie, gdy Józef spał, wnuk szył maskę ze skóry twarzy ojca. 26-latek przeznaczył na to prawie całą noc. Władysław założył kapelusz i ubrania Witolda. Owinął się szalem i starał się naśladować chód 52-latka.
"Chciał się przekonać, czy rozpozna go niedowidzący dziadek"
– opisywali później tę zbrodnię śledczy.
Kilka godzin po zakończonych przygotowaniach, usiadł z dziadkiem do stołu, udając swojego ojca.
Gdy policja przyjechała na miejsce zbrodni Władysława nie było już w domu. Został zatrzymany jednak tego samego dnia. 26-latek czekał na autobus na przystanku w Libertowie. Na widok mundurowych zareagował... uśmiechem.
"No, to mnie macie"
– powiedział. Niedługo później przyznał się do winy.
Dlaczego 26-latek zabił ojca? Z jego zeznań wynika, że był na Witolda zły. Chciał wyjechać do Francji i żądał od ojca reszty oszczędności, które zostały mu ze sprzedaży domu na Kaukazie. Ponadto nie lubił 52-latka, ponieważ ten miał zdradzić żonę - matkę Władysława.
Proces mężczyzny toczył się za zamkniętymi drzwiami. Biegli uznali, że w trakcie zbrodni 26-latek miał w stopniu znacznym ograniczoną zdolność rozpoznania znaczenia czynu i pokierowania swoim zachowaniem. W 2001 roku Sąd Okręgowy w Krakowie skazał Władysława na 25 lat pozbawienia wolności w zakładzie karnym, w którym prowadzi się leczenie psychiatryczno-psychologiczne.
Józef po tych wstrząsających przeżyciach wyjechał do Rosji. Nie chciał wracać nawet na zeznania. By je uzyskać konieczna była pomoc prawna strony rosyjskiej.
W 2003 roku do Rosji trafił również Władysław. Został przeniesiony tam w celu odbywania dalszej kary. Na własną prośbę.