Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Gen. Polko ostrzega przed bagatelizowaniem Rosji: Trzeba być przygotowanym na wszystko

To, co się dzieje na Ukrainie, dobitnie pokazuje, że w naszym przypadku NATO nie może być tylko strukturą na papierze.

Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
To, co się dzieje na Ukrainie, dobitnie pokazuje, że w naszym przypadku NATO nie może być tylko strukturą na papierze. Plan obrony trzeba wdrożyć na serio – z generałem Romanem Polko rozmawia Joanna Lichocka

Będzie wojna? Tu, w Europie, teraz.
Jak patrzę na to, co się dzieje, to mam problem z odpowiedzią. Nie dlatego, że unikam przepowiadania przyszłości, ale przez zastanawianie się, czym właściwie jest dzisiaj wojna. Bo tak naprawdę mamy już w Europie konflikt na małą skalę, mamy też poważny konflikt interesów na tle politycznym, energetycznym i ekonomicznym między Zachodem a Rosją. Mimo że na razie występuje to na poziomie słów, to jednak już coś się dzieje.

Zajęcie Krymu przez Rosję jest faktem, choć odbyło się bez walk.
Żadna walka zbrojna, która by z tego wynikła, nie będzie powtórzeniem ani pierwszej, ani drugiej wojny światowej. Wszystko odbywa się w innych kategoriach niż te, które znamy. Może być tak, że znajdziemy się na początku konfliktu wojennego, a nawet tego nie zauważymy.

Może już jesteśmy?
No właśnie. To nie jest wykluczone. Tymczasem nasze poczucie bezpieczeństwa wynika tylko z faktu, że jesteśmy członkiem NATO. Sojusz Północnoatlantycki jest potężny, dysponuje nowocześniejszym, większym potencjałem niż Rosja, ale opieranie bezpieczeństwa tylko na nim to lekkomyślność. W każdej strukturze, w każdym sojuszu pomaga się naprawdę silnemu. Sojusz będzie tak silny, jak silne jest jego najsłabsze ogniwo. W ostatnich latach niestety NATO nie święci sukcesów. Kryzys w Gruzji pokazał brak wspólnej strategii państw członkowskich Sojuszu, sytuacja w Syrii – że narodowe interesy członków górują nad myśleniem wspólnym. A to, że po wydarzeniach na Ukrainie NATO zebrało się dopiero po kilku dniach (bo był weekend!) i tylko na wniosek Polski, też pokazuje, że przywódcy Paktu na najwyższym szczeblu tak naprawdę sami z siebie nie zrobili nic. To musi wzbudzać niepokój.

A co właściwie moglibyśmy zrobić?
Stworzyć profesjonalną, świetnie wyszkoloną armię – to oczywiste. Lecz także gwardię narodową, która zapewniałaby silny kontakt wojska ze społeczeństwem. Bez więzi z narodem, któremu służy armia, mamy pewnego rodzaju najemników, którzy idą do wojska zarabiać pieniądze i uzyskiwać inne atrakcyjne przywileje w postaci np. wcześniejszej emerytury. Nie po to mieliśmy profesjonalizować wojsko. Chcieliśmy mieć ostrą szpicę, która zareaguje pierwsza i będzie awangardą w obronie kraju, ale jednocześnie w sytuacjach konfliktu będzie wspierana przez jednostki rezerwy.

Mamy mieć Narodowe Siły Rezerwy.
I formalnie już je nawet mamy, tyle że nie nadają się do tego, do czego powinny być przeznaczone. Teraz rząd chce ten twór reformować, ale nad czymś, co ma kiepskie podstawy, nie ma sensu pracować. Trzeba sobie powiedzieć wprost, że systemu rezerw nie mamy i że trzeba go stworzyć. Ale co powinniśmy zrobić przede wszystkim? Nie zadowalać się ochłapami. A za takie uważam na przykład ćwiczenia NATO-wskie, które odbyły się w zeszłym roku. Powiedziałem wtedy, że NATO to papierowy tygrys, bo trudno inaczej ocenić siłę sojuszu, który na manewry rosyjsko-białoruskie, gdzie ćwiczono użycie przeciw Polsce broni jądrowej i zajęcie Warszawy, odpowiada ćwiczeniami przeciw wyimaginowanemu przeciwnikowi siłami mniejszymi niż brygada. Jak tu mówić o zgraniu komponentów, o przygotowaniu się do wspólnych działań, jeżeli my nie ćwiczymy na miejscu? NATO zapomniało o obronie własnych granic. Skupiło się na realizacji misji poza granicami krajów członkowskich i to też niestety nie wychodzi.

Ale teraz przyleciały samoloty F-16, jest 300 żołnierzy amerykańskich. NATO jest tutaj i czuwa.
Tyle że – z czego opinia społeczna nie zdaje sobie sprawy – to samoloty ćwiczebne, nieuzbrojone. Oczywiście, lepsza jest taka odpowiedź amerykańska niż tysiące słów, które padają z ust naszych europejskich partnerów. Po raz kolejny okazuje się, tak jak w 1992 r. podczas wojny w Jugosławii albo w 1999 r. w Kosowie, że wszystkie konflikty w Europie mogą być rozwiązane tylko wtedy, jeśli pomogą w tym Stany Zjednoczone. Tymczasem w końcu to Europa sama powinna znaleźć odpowiedź na to, co dzieje się w jej granicach. Ekonomiczne względy, związane ze wspólnymi biznesami, nie mogą przesłaniać wspólnego bezpieczeństwa. Musimy więc naciskać na państwa członkowskie NATO, żeby Pakt działał skutecznie, tak jak to robił śp. prezydent Lech Kaczyński. Jemu udało się na przykład wprowadzić na forum NATO dyskusję na temat bezpieczeństwa energetycznego. Mówił też mocnym, twardym głosem, kiedy Rosja najechała Gruzję.

(...)
Czy likwidacja powszechnego poboru nie była błędem? Podnoszą się głosy, że dobrze by było go przywrócić.
To tylko pokazuje kompletny brak strategii i wizji. Powszechny pobór nie jest lekiem na problemy polskiej armii.

Czemu?
Po co zmuszać każdego młodego człowieka do służby w armii, skoro nie potrafimy zagospodarować tych, którzy są chętni, oraz rezerwistów? Problem jest nie w ilości żołnierzy, ale w ich umiejętnościach i wyposażeniu. A zarówno szkolenie, jak i zakup odpowiedniego sprzętu kosztuje miliony. Można oczywiście myśleć kategoriami II wojny światowej, utrzymując się w romantycznej tradycji powszechnego oporu przeciwko najeźdźcy. Wszyscy chwycimy za broń i uratujemy Polskę. Tylko moje pytanie brzmi: za jaką broń? Unowocześnionego beryla wyposażonego w celowniki optyczne czy holograficzne? Tu już nie chodzi nawet o to, że przygotowanie strzeleckie do użycia takiej broni trwa jakoś przesadnie długo, bo akurat tak nie jest, ale o to, że koszt takiej operacji jest irracjonalnie wysoki.
To, co w tej chwili zabija polską armię, to reforma systemu dowodzenia. Nazywam ją wręcz zdeformowaniem tego systemu. Od stycznia oparty jest on na przekopiowanej strukturze z państw zachodnich. Tam jest planer, czyli ten, co planuje, provider, ten, co szkoli i dostarcza wojsko na pierwszą linię, user, ten, który dowodzi w polu. Akademicko może to i działa, ale w praktyce…
W polskim wydaniu sztab generalny planuje, dowództwo generalne przygotowuje wojsko, a dowództwo połączone dowodzi w polu. Tylko problem polega na tym, że na zachodzie NATO istnieje komitet sztabów połączonych. Wojskowi są w tym kierunku szkoleni wiele lat, debatują, dyskutują, przygotowują warianty i przez to każdy wie, za co odpowiada. U nas tę rolę pierwszego żołnierza przyjmuje minister obrony narodowej, który staje się tym samym ministrem wojska i zajmuje się dowodzeniem wojskowym. A gwiazdek generalskich i kwalifikacji nie ma. Brak spójności i logicznego funkcjonowania w systemie dowodzenia powoduje, że jest on rozlazły, nie wiadomo, kto za co odpowiada. Wiele problemów na poziomie organizacyjnym, które łatwo można rozwiązać, a jednak się ich nie rozwiązuje z jakichś powodów, sprawia, że ta armia po prostu kręci się w kółko.
Kolejna rzecz to jednostki takie jak korpus krakowski, czyli II Zmechanizowany Korpus, które są synekurami dla wysokich stopniem wojskowych i istnieją tylko dlatego, że nikt nie chce ich zlikwidować, bo dowódca ma dobre kontakty z lokalnymi politykami i establishmentem. Uzasadnienie taktyczne istnienia tej jednostki nie ma podstaw. Dobrze by było, żeby polityków, którzy tak mocno teraz stawiają na rozwój armii i chcą naprawiać to wszystko, co w ostatnich latach zawalili, nagrywać i trzymać za słowo.
 
Pełna wersja artykułu w aktualnym numerze tygodnika „Gazeta Polska”.

 



Źródło: Gazeta Polska

Joanna Lichocka