Nie ma rzeczy, których obóz władzy by nie wybaczył, jeśli tylko osoba, która je popełniła, będzie mu się odpowiednio długo podlizywała. Przykładów na to wiele – Joanna Kluzik-Rostkowska, Roman Giertych… Do tego grona dołączył ostatnio także Michał Kamiński.
Dziś trudno w to uwierzyć, ale w latach 2005–2007 Platforma Obywatelska na użytek pewnej części elektoratu kreowała się na lepsze PiS. Partia Tuska miała wprowadzać ten sam program, ale sprawniej, mądrzej i estetyczniej. Co więcej, sporo osób przyjmowało tę narrację. W grupie tej znalazło się też kilku kojarzonych z prawicą dziennikarzy, których dopiero praktyka rządów Donalda Tuska wyleczyła ze złudzeń.
W kreowaniu Platformy jako partii drugiego wyboru dla rozczarowanych wyborców PiS u pomocne były głośno ogłaszane przez media transfery polityków – Pawła Zalewskiego, Radosława Sikorskiego, Antoniego Mężydły.
Jednak już w wypadku Kazimierza Marcinkiewicza rzecz zmieniła się w swoją własną parodię. Nie pomógł sam Marcinkiewicz, niszczący rozstaniem z rodziną i romansem swój wizerunek statecznego, konserwatywnego polityka.
Przejście do PO (poprzedzone kwarantanną w PJN-ie) Joanny Kluzik-Rostkowskiej przyjęte zostało przez odbiorców już najwyżej z politowaniem, a szefowa kampanii wyborczej Lecha Kaczyńskiego w wyborach do Sejmu, startując z pierwszego miejsca na liście PO w Rybniku, zdobyła mniej głosów niż drugi w kolejności Marek Krząkała. 8,5 proc. poparcia w okręgu nie było zbyt spektakularnym osiągnięciem dla osoby rozpoznawalnej w skali kraju i robiącej wokół siebie tak wiele szumu.
Dobry faszysta
Bardziej krytyczni widzowie i czytelnicy przecierali oczy ze zdziwienia, gdy wczorajszy faszysta stawał się poważnym i szanowanym adwokatem, partnerem do rozmowy dla samego Adama Michnika. Wystarczyło zaś, że „chłopski watażka”, którego wpuszczenie do koalicji było przez długi czas największą zbrodnią prezesa Kaczyńskiego, skrytykował swojego premiera, aby nagle publicyści odkryli w nim najlepszego ministra rządu koalicji PiS-LPR-Samoobrona. O ile w drugim wypadku to nie do końca zadziałało i Lepper przed swoją śmiercią został właściwie zmarginalizowany, o tyle inaczej potoczyły się medialne losy Romana Giertycha. Dla mainstreamu stał się kimś w rodzaju koncesjonowanego narodowca, tak jak kiedyś Aleksander Hall był koncesjonowanym konserwatystą na łamach „Gazety Wyborczej”.
Cynizm ludzi mediów i polityki nie zaskakuje, jednak wydaje się, że i
duża grupa niedawnych oburzonych spod sztandarów akcji „Giertych musi odejść” nauczyła się dyskretnie nie zauważać, że nadwornym prawnikiem rządu Tuska stał się niedawny szef znienawidzonego LPR. Człowiek, którego kilka lat wcześniej wrażliwa na faszystowskie zagrożenie młodzież chciała topić w jeziorze, rozpoczął walkę z nienawiścią w internecie. Gdy Sąd Najwyższy uznał, że portale odpowiadają za komentarze według reguł prawa prasowego, „GW” ogłosiła
„pierwszy sukces adwokata Romana Giertycha, a wcześniej lidera LPR, w walce z wulgaryzmami i oszczerstwami w internecie. Nienawistne, często rasistowskie, anonimowe wpisy pojawiają się pod tekstami na największych portalach. Giertych ramię w ramię z szefem MSZ Radosławem Sikorskim pierwsi wypowiedzieli wojnę hejterom” – czytaliśmy w styczniu w artykule Mariusza Jałoszewskiego. To zupełnie inny ton niż obowiązujący w czasach, gdy Giertych był ministrem. Zdjęcie ilustrujące tekst też odbiega od tego, do czego kilka lat wcześniej dziennik przyzwyczaił swoich czytelników. Giertych już nie wygląda na żądnego krwi potwora.
Test systemu
Jak mechanizm ten działa na masowego odbiorcę, pokazała mi podróż podmiejskim autobusem niedługo przed wyborami w 2007 r. Przypadkiem stałem się świadkiem rozmowy dwóch kulturalnych starszych pań, które nie mogły nadziwić się przemianie Giertycha.
W ślad za swoją telewizją i gazetą odkrywały w nim cywilizowanego polityka, który mówi bardzo rozsądne rzeczy. I podobnie jak telewizja i gazeta nie zadawały pytania, dlaczego wszystkie przypisywane przez Romana Giertycha premierowi Kaczyńskiemu złe cechy i działania nie były dla niego problemem jeszcze kilka tygodni wcześniej.
Pytań tych nie usłyszeli też ani Marcinkiewicz, ani Kluzik-Rostkowska, nie słyszy ich też dziś Michał Kamiński. Tyle tylko, że przecież dziś nikt już nie próbuje udowodnić, że Platforma chce być lepszym PiS, nikt też tego od niej nie oczekuje. Argument, że dawny polityk ZChN przyciągnie bardziej prawicowy elektorat, można obalić, przywołując wyborczą porażkę Mariana Krzaklewskiego sprzed kilku lat. Kamiński, co zauważa większość komentatorów, starał się po prostu tak długo, że w końcu należało mu coś dać. A że nikt inny tego nie chciał, to trafiła się mu „jedynka” w Lublinie.
Dla Platformy takie wydarzenie to kolejny test lojalności mediów i elektoratu. Czy nadal są gotowi wszystko przełknąć i zapomnieć, jak tłum z wiecu w książce Orwella?
Wydaje się, że skoro udało się z Giertychem, uda się właściwie z każdym. Dla trzeźwiejszych obserwatorów to wyśmienita okazja do punktowania hipokryzji i wyciągania co smakowitszych cytatów z nie tak dawnej przeszłości.
Cały artykuł ukazała się w „Gazecie Polskiej Codziennie”
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Krzysztof Karnkowski