"Dla Prawa i Sprawiedliwości najważniejsze jest to, kogo wystawi Platforma Obywatelska. Wówczas będzie mogło pokazać kontrkandydata. A ten będzie zupełnie różny, jeśli Donald Tusk postawi na siebie albo wybierze Radosława Sikorskiego bądź Rafała Trzaskowskiego" – mówi "Gazecie Polskiej Codziennie" prof. Henryk Domański, socjolog z Polskiej Akademii Nauk.
Aleksander Mimier (GPC): Ostatnie sondaże poparcia partii politycznych są jak kubeł zimnej wody dla koalicjantów Platformy Obywatelskiej. W jednym z nich Trzecia Droga znalazła się minimalnie pod wyborczym progiem 8 proc. Co dziś myślą wyborcy Polski 2050, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Lewicy, gdy widzą hegemonię w koalicji?
Prof. Henryk Domański: Duża część, która głosowała rok temu na Trzecią Drogę, była nadreprezentowana. Została dowieziona do lokali wyborczych. Głosowali, bo przekonano ich, że tak wypada, choć nie identyfikowali się ani z Polską 2050, ani z Polskim Stronnictwem Ludowym.
Taki wynik sondaży ma za to wielki wpływ na obydwu liderów partii. Oni widzą, że są marginalizowani, że do tej pory niewiele zrobili, że mogliby doprowadzić do upadku tego rządu, ale z jakichś powodów tego nie robią. Mają świadomość, że ludzie widzą, iż zależy im na utrzymaniu stanowisk. Żyją w pewnym dysonansie.
Jeśli chodzi o elektorat Lewicy, tu wyborcy na pewno chcieliby więcej i mocniej, jednak jest to neutralizowane przez fakt, że formacja w ogóle mało się liczy i nie jest języczkiem u wagi. Mogą sobie wyjść z koalicji i nic się nie stanie. Chcieliby dla zasady zachować autonomię, podkreślić odrębność, obronę interesów ludzi pracujących, walczyć o warunki zatrudnienia czy o kwestie światopoglądowe.
Zbliżające się wybory prezydenckie powinny skłaniać liderów tych ugrupowań, by choć spróbować wybić się na suwerenną pozycję w koalicji.
Oni nie mają na tyle politycznej siły, żeby to zrobić. Żeby zaszachować Donalda Tuska, powinni mieć argumenty. Atutem w dalszym ciągu jest to, że dzięki nim ta koalicja w ogóle istnieje. I dziwne jest, że po ten argument nie sięgają. Może da się to tłumaczyć chęcią pozostawaniu przy władzy, czego swoją drogą się w ogóle nie spodziewali.
Zupełnie osobną kwestią są wybory prezydenckie, ale tu nie ma potrzeby udowadniania swojej siły. Trzeba po prostu przekonywać elektorat, by głosował na Szymona Hołownię.
Pan Profesor jest przekonany, że Szymon Hołownia wystartuje w wyborach prezydenckich? Jeszcze przed rokiem niektórzy wprost mówili o nim per „przyszły prezydent”, dziś zaś to polityk, którego styl bycia się przejadł. Będzie w stanie odczarować swój wizerunek?
Szymon Hołownia przede wszystkim powinien chcieć kandydować – to warunek zachowania twarzy. Faktycznie przed rokiem był traktowany niemal jako pewny zwycięzca wyborów prezydenckich, a przynajmniej z góry uczestnik drugiej tury. Wszystko jednak wskazuje na to, że stracił uznanie społeczne, bo nie jest poważnie traktowany. Ciekawe, czy dotarło to do niego. Dlatego przecież został marszałkiem Sejmu, co miało być ważnym atutem w kampanii wyborczej. Hołownia jest świadomy, że nie wygra wyborów prezydenckich.
To, jaki będziemy mieć rozwój wydarzeń, będzie zależeć od tego, co obieca mu Platforma Obywatelska. Pewnie takie rozmowy już się toczą. Możemy sobie wyobrazić, że Hołownia ulokuje się po pierwszej turze na trzecim miejscu. Do drugiej tury wejdą kandydaci Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej. Wtedy część zawiedzionego elektoratu Hołowni może przesunąć głosy na wybrańca PiS. Członkowie obozu rządzącego są świadomi, że start Hołowni, obok Tuska czy Radosława Sikorskiego, jest niezwykle korzystny dla Prawa i Sprawiedliwości. Prawdopodobnie robią dużo, aby przekonać Hołownię, by ten w ogóle nie startował.
Na nieszczęście marszałka Sejmu, wkrótce będzie zmuszony oddać fotel drugiej osoby w państwie. Wówczas bez Pałacu Prezydenckiego i laski marszałkowskiej Hołownia przestanie się liczyć.
Z tego powodu powinien szantażować Tuska i powiedzieć: „jak zostawisz mi stanowisko marszałka, nie będę kandydował”. Być może takie rozmowy się toczą. Sprawa jednak nie jest prosta, bo co wtedy z Lewicą? Wówczas pojawia się widmo rozpadu koalicji. W opinii publicznej mogłaby to być oznaka poważnego tąpnięcia i zastanowienia się, czy w 2027 r. warto w ogóle głosować na taką koalicję, nie wspominając już o sprzecznościach, które ujawniają się z dnia na dzień.
Kto pokaże kandydata jako pierwszy – Platforma Obywatelska czy Prawo i Sprawiedliwość? Zdaje się, że rządzący nie mają na co czekać. Cały niechlubny bagaż niespełna roku rządów przyszły kandydat przejmie, niezależnie od momentu jego zaprezentowania.
Ten bagaż zadziała na niekorzyść kandydata Platformy Obywatelskiej, ktokolwiek to będzie. Dla Prawa i Sprawiedliwości najlepiej jest czekać, czekać i jeszcze raz czekać. Najważniejsze jest dla nich, kogo wystawi Platforma Obywatelska. Wówczas będą mogli pokazać kontrkandydata. A ten będzie zupełnie różny, jeśli Tusk sam się wystawi czy też wystawieni zostaną Sikorski bądź Rafał Trzaskowski.
Platformie Obywatelskiej jako partii rządzącej nie wypada nie wystawić kandydata, nie wypada z nim czekać. Rozgrywającym jest tutaj Prawo i Sprawiedliwość. Platforma Obywatelska musi to wcześniej zrobić, nie może czekać na kandydata Prawa i Sprawiedliwości. Liderzy tej partii wciąż mogą powtarzać, że się zastanawiają, analizują sondaże, nie są pewni i tak dalej.
Pod koniec października 2024 r. zaryzykuje Pan i wskaże, na kogo postawią dwie największe partie?
Jeśli chodzi o Platformę Obywatelską, większe szanse ma Trzaskowski. Tusk akurat śledzi wyniki sondaży i wie, że ustępuje Trzaskowskiemu, jeżeli chodzi o poparcie. Nie może tego ignorować i wie, że gdyby zdecydował się na start, musiałby racjonalnie usprawiedliwić, dlaczego nie padło na Trzaskowskiego.
Co do Prawa i Sprawiedliwości myślę, że Jarosław Kaczyński, czyli ten, który zdecyduje, w dalszym ciągu myśli i szuka kogoś, kto byłby odpowiednikiem pana prezydenta.