Kiedy PiS zgłosiło potrzebę utworzenia komisji ds. zbadania rosyjskich wpływów, część komentatorów uznała, że jest to pomysł rodem z państw autorytarnych. Chciano uświadomić wyborcom, że rządząca partia celowo uderza w oponentów, by nie dopuścić Donalda Tuska do sprawowania władzy. Owszem, komisja w wydaniu PiS miała swoje wady, naprawione później w nowelizacji prezydenta Andrzeja Dudy.
A przede wszystkim została zgłoszona zbyt późno, czym Zjednoczona Prawica wystawiła się na strzał działania pod wybory. Teraz Tusk ogłasza, że należy jednak zbadać wschodnie wpływy, na niecały miesiąc przed eurowyborami, mając na myśli obecną opozycję – wszak przygotował sobie kilka nazwisk do sprawdzenia – i nic się nie dzieje. Ba, wiedząc, że może nie uzyskać większości w Sejmie i akceptacji prezydenta, wymyślił pozaparlamentarne gremium.
Za to samo PiS było łajane. Komentatorzy prześcigali się w stwierdzeniach, że lex Tusk zaważy na wyniku wyborów. A teraz? Dziennikarze ograniczają się do relacjonowania inicjatywy szefa rządu, a w mediach publicznych jeszcze mu przytakują. Jeśli nie jest to hipokryzja, to słowo to już w Polsce nic nie znaczy.