Od komedii w mediach społecznościowych z udziałem Jacka Protasiewicza i jego młodej narzeczonej nie minął nawet miesiąc. Były europoseł stracił wówczas stanowisko wicewojewody dolnośląskiego – zyskał co prawda rozpoznawalność, ale opartą na wizerunku dalekim od powagi. Związkiem pary tygodniami karmiły się tabloidy. I okazuje się, że historia, sama w sobie będąca farsą, powtórzyła się z dużo mocniejszym akcentem. Jacek Protasiewicz ze swadą ujawnia kulisy funkcjonowania PO, nawiązując do słynnego przemówienia Marcina Kierwińskiego.
Plan był chyba inny. Platformie Obywatelskiej nie służą ostatnio kolejne tematy, które omawia opinia publiczna. Trudno w tych posunięciach szukać nawet logiki zarządzania kryzysem czy przykrywania informacji niekorzystnych mniej istotnymi, lecz generującymi bezpieczne emocje wśród wyborców. To, że rządowi Donalda Tuska nie idzie najlepiej, zauważali ostatnio nawet niektórzy z neutralnych lub przychylnych komentatorów, tym gorliwiej zresztą zapisywanych w związku z tym do obozu Jarosława Kaczyńskiego przez sympatyków obecnej władzy. Przykładem takiego posunięcia może być obsada list do Parlamentu Europejskiego, z którą łączy się główny temat rozważań. Wpisanie na listy osób, które dopiero co zostały parlamentarzystami, to praktyka wszystkich partii, choć nie zmienia to faktu, że warto byłoby kiedyś się nad tym zwyczajem zastanowić, np. przyjmując zasadę, że parlamentarzyści krajowi nie kandydują do Parlamentu Europejskiego, jeśli do końca kadencji Sejmu lub Senatu pozostał więcej niż rok. Dużo gorzej sprawa wygląda, gdy do desantu za brukselskimi fruktami szykują się ludzie, którzy ledwo co zdobyli władzę w wyborach krajowych, zostali przedstawieni jako najlepsi kandydaci do objęcia konkretnych stanowisk i wykonania trudnych zadań, a po zaledwie czterech miesiącach zostają rzuceni na inny odcinek.
„Tam też będą walczyć z PiS” – pocieszają się w mediach społecznościowych najtwardsi fani Donalda Tuska. Jednak wielu innych wyborców obozu rządzącego wydaje się co najmniej zaskoczona. Kto pamięta reakcje PO na start Anny Zalewskiej w 2019 r., może upatrywać w takim ruchu ucieczki, ale Maciej Kożuszek radzi w swoich analizach, by zastanowić się, czy dla tej grupy nie jest to szczebel awansu urzędniczego czy cywilizacyjnego – co zresztą znajduje potwierdzenie w starych taśmach z politykami PO, dla których poziom unijny jawi się jako wytchnienie, polityczny raj na ziemi w odróżnieniu od krajowego podwórka.
Po dyskusji o listach szybko powrócił temat wygaszania CPK wbrew woli większości Polaków. Rząd rozmija się tu kompletnie z nastrojami społecznymi, przy czym wpływa na to kilka czynników. Na poziomie centralnym jest to kwestia uzależnienia decyzji strategicznych od gospodarczego interesu Niemiec, a na poziomie wojewódzkim również faworyzowania przez urząd marszałkowski jednej z firm lotniczych, która zyskuje bardzo mocno na braku CPK. Mowa oczywiście o Ryanairze. W tej grze interesów, w której najmniej liczą się nasze szanse rozwojowe przechodzące koło nosa, widać motywy politycznej zemsty – to ona pozwala podejmować takie, a nie inne decyzje i w dodatku sprzedawać je betonowemu elektoratowi. Masowy sprzeciw młodzieży, internautów, a nawet ekspertów i środowiska biznesu rozbija się o mur. Koszty polityczne, jakie ponieść może Platforma Obywatelska, niestety tylko w niewielkim stopniu równać mogą się z ceną, jaką za tę politykę zapłaci nasz kraj.
Wydawało się, że uwagę uda się skupić na oskarżeniach wobec Daniela Obajtka. Politycy obozu rządzącego sami zdecydowali się od razu spalić temat. Michał Szczerba postanowił podgrzać emocje, ogłaszając, że były prezes Orlenu szuka schronu na Węgrzech i to od Viktora Orbána zależało będzie, czy zgodzi się na ekstradycję. Nie wytrzymali już nawet niektórzy ze zwolenników PO, zwracając uwagę, że polityk pisze o ekstradycji w chwili, gdy Obajtek nie ma nawet zarzutów prokuratorskich. Inni z kolei zarzucają rządowi opieszałość w ściganiu polityków PiS. Jednak ani Szczerba, ani Obajtek nie zostali bohaterami długiego weekendu. Prym wiódł ponownie Jacek Protasiewicz, tym razem w roli rozliczającego swoją dawną partię.
Nie byłoby wylewu szczerości ze strony polityka, gdyby nie sobotni występ Marcina Kierwińskiego w święto strażaków. Minister spraw wewnętrznych i administracji, a jednocześnie kandydat KO do europarlamentu mówił wówczas bełkotliwie, brzmiąc jak osoba, która nadużyła alkoholu. Kierwiński postanowił udowodnić, że był całkowicie trzeźwy – w pierwszej chwili zrzucił winę na pogłos z nagłośnienia, podczas gdy inni mówcy brzmieli dobrze, a następnie przedstawił kwestionowany w sieci wynik badania trzeźwości z policyjnego alkomatu. Kierwiński i politycy PO przekonywali, że wszystko było w porządku, bo „chwilę po” występie ze sceny minister udzielał swobodnie wywiadów. Choć rzeczywiście wypadał w nich nieco lepiej, to nadal sprawiał wrażenie, że walczy z językiem ojczystym, i to ponad 1,5 godz. od przemowy na uroczystościach.
Problem Kierwińskiego polega na tym, że każde kolejne tłumaczenie pogarsza tylko jego sytuację. Nie wiemy, jak wyglądało badanie alkomatem, kto faktycznie je przeprowadził – wątpliwości budzą po upływie dwóch dni nazwisko funkcjonariuszki i jej charakter pisma, nie wspominając o oczywistej zależności służbowej badającego i badanego. Minister grozi pozwami wszystkim, którzy piszą, że tego dnia był on pod wpływem alkoholu. Wiemy również, że nie zabrakło ekspertów ze świata mediów i realizacji dźwięku, którzy dość karkołomnie postanowili dowodzić tezy o specyficznej kombinacji efektów i zakłóceń technicznych, dających w kość Kierwińskiemu. Znów jednak nie wszyscy tłumaczenia te kupili – w efekcie kilka osób z medialnego zaplecza władzy spotkało się z zarzutami o zdradę lub co najmniej niepotrzebne uleganie „pisowskim prowokacjom” – taką miał być sam fakt rzekomego uniemożliwienia Kierwińskiemu sprawnej wypowiedzi. Atmosferę podgrzał przywołany już Jacek Protasiewicz, który nie tylko zarzucił Marcinowi Kierwińskiemu częste nadużywanie alkoholu w pracy, ale i sugerował obecność tzw. seryjnych samobójców, pisząc, że nie obawia się ich odwiedzin, bo już wszelkich potencjalnych wykonawców takowej formy egzekucji zna. Słowem: z dość banalnej sytuacji imprezowo-biesiadnej nagle powstał całkiem spory kryzys wizerunkowy dla ważnego polityka koalicji rządzącej i całego obozu władzy.
Warto przy tym pamiętać, że tak naprawdę problemem nie byłby wypity alkohol, ale późniejsza reakcja – kariera ministra Kierwińskiego w gabinecie Tuska powinna zakończyć się kilka tygodni wcześniej, gdy podległe mu służby użyły na ulicach nieuzasadnionej przemocy wobec protestujących rolników, związkowców oraz towarzyszących im dziennikarzy i parlamentarzystów. Zaplanowana rekonstrukcja rządu związana ze startem ministrów do PE odbędzie się tego samego dnia, w którym w Warszawie tysiące osób protestowały będą wraz z Solidarnością przeciwko Zielonemu Ładowi. Tymczasem oczywistym stwierdzeniom o przemocy wobec demonstrantów Kierwiński zaprzecza równie intensywnie co oskarżeniom o nadużycie alkoholu przed spotkaniem ze strażakami. Sytuacja ta pokazuje osamotnienie polityka, którego nikt nie może lub nie chce powstrzymać przed brnięciem w kolejną kompromitację. Jest przecież oczywiste, że elektorat nie miałby z jego zachowaniem problemu, przyjąłby nawet z zachwytem „przeprosiny dla tych, którzy poczuli się urażeni”, i „poddanie się pod osąd wyborców”.