Obok straszenia PiS-em i Antonim Macierewiczem premier będzie starał się przejmować niektóre hasła opozycji, takie jak obniżenie cen podręczników szkolnych, wytrącając oponentom z rąk tematy popularne w społeczeństwie - pisze Andrzej Waśko w „Gazecie Polskiej”.
Wspólna konferencja prasowa Donalda Tuska i minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej, 1 lutego 2014 r., na której ujawniono plan wprowadzenia od nowego roku szkolnego tanich, państwowych podręczników do pierwszej klasy, była interesującym wydarzeniem politycznym. Tusk próbował bowiem pokazać, jaki ma pomysł na wygranie kolejnych wyborów. Z konferencji wynikało, że obok straszenia PiS-em i Antonim Macierewiczem, do czego ma mu posłużyć sejmowa komisja w sprawie rozwiązania WSI, premier będzie się starał przejmować niektóre hasła opozycji, takie jak obniżenie cen podręczników szkolnych, wytrącając jej z rąk tematy popularne w społeczeństwie.
W dziedzinie walki o władzę ta druga metoda – przejmowanie haseł opozycji – należy do klasyki gatunku. Jest jednak wątpliwe, czy akurat w sprawie zbyt drogich podręczników ta metoda poskutkuje.
Haracz dla wydawców
Sprawa podręczników sama w sobie jest poważniejsza, niż się wydaje. W Polsce istnieje konstytucyjny obowiązek szkolny, od którego nikt nie może się uchylić. Ale po reformie oświaty wypełnienie tego obowiązku wymaga od rodziców opłacenia corocznie nieformalnego podatku w wysokości kilkuset złotych na jedno dziecko, w postaci ceny za obowiązujące w danym roku podręczniki i inne pomoce szkolne. Nie nazywa się tego podatkiem tylko dlatego, że pieniądze te nie trafiają do kasy państwowej, lecz na konta prywatnych wydawców, którym w latach 90. oddano polską szkołę w wieczyste użytkowanie jako niewyczerpane łowisko dochodów.
Stan ten jest formą bezprawia, rażąco narusza bowiem konstytucyjną zasadę nieodpłatności kształcenia obowiązkowego.
Tak zwany rynek podręczników szkolnych – tak zwany, bo klient dokonuje na nim zakupów pod państwowym przymusem –
jest jednym z najbardziej patologicznych zjawisk społeczno-gospodarczych III RP. Do jednego przedmiotu mamy po kilkadziesiąt ministerialnie zatwierdzonych książek i programów nauczania. Podręczników nie można używać przez kilka lat, bo wydawcy wciąż uaktualniają kolejne ich wydania. Za komplet książek do I klasy liceum rodzic musi zapłacić około 500 zł. W jakiej to jest proporcji do przeciętnych dochodów? Nie wygląda na przesadę twierdzenie, że ceny książek i pomocy szkolnych są jedną z przyczyn kryzysu demograficznego w Polsce i że będzie się nimi musiał zająć każdy rząd myślący o realnym przezwyciężeniu tego kryzysu.
Lobby wokół Platformy
Od lat istnieje program rządowy „wyprawka szkolna”, czyli dopłaty z budżetu na zakup podręczników dla rodzin gorzej sytuowanych. Wyprawka szkolna pomaga niektórym rodzinom, ale de facto służy wydawcom, ponieważ wszystkie środki budżetowe z tego programu ostatecznie trafiają do ich kieszeni. Mają więc oni nie tylko swobodę windowania cen, lecz jeszcze mechanizm budżetowy, który w pewnym zakresie gwarantuje im odpłatne upłynnianie ich produkcji, nawet gdy rodzice nie mają już z czego płacić. Wydawcy, oferując obok podręczników programy nauczania, wpajają też za pośrednictwem pracujących dla nich ekspertów mylny sąd, że bez ich książek, ćwiczeń, scenariuszy lekcji, poradników metodycznych, szkoleń dla nauczycieli itp. nie da się dobrze uczyć, co jest bzdurą. Ale większość zainteresowanych dała to sobie wmówić.
Lobby wydawców szkolnych gorliwie wspierało PO w wyborach 2007 r. z powodów ideologicznych, lecz także dlatego, że zauważyło, iż z innym ministrem oświaty nie będzie się dało robić interesów.
Mając bardzo dobre stosunki z mediami i „autorytetami intelektualnymi”, ta grupa nacisku jest groźna dla wizerunku każdego rządu. To dlatego Tusk i Kluzik-Rostkowska przygotowywali swoją sobotnią konferencję w tajemnicy, a premier przed kamerami niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że wie, komu się naraża.
Usłyszeliśmy od premiera i minister Rostkowskiej, że rząd zamierza wydawać jeden podręcznik państwowy, który będzie kilka razy tańszy niż te, które oni oferują, i że program startuje od klasy pierwszej w roku szkolnym 2014/2015. Informacja ta okraszona została wyliczeniem, że koszt produkcji książek szkolnych do I klasy jest obecnie dziesięciokrotnie niższy niż kwota, jaką wydawcy ściągają za nie od rodziców. Że drogi papier stosowany w podręcznikach niczemu w dydaktyce nie służy. Że rząd stawia sobie za wzór kraje, w których książki są za darmo, bo należą do szkoły i są tylko wypożyczane uczniom i ci nie muszą ich kupować. Że prawnie zakazane zostanie wpisywanie do podręczników ćwiczeń lub wycinanie z nich czegokolwiek, tak żeby mogły one służyć przez wiele lat. Dotychczas w ten sposób mówiła tylko opozycja.
Strachy na Lachy
Tusk zapowiadając obniżanie cen podręczników, mówi rzeczy popularne w znacznej części własnego obozu, gdzie też są rodzice, którzy płacą. Przejmuje zarazem postulaty opozycji, czym wytrąca jej z ręki broń w rywalizacji wyborczej. Lejąc krokodyle łzy nad ciężką dolą rodziców i oburzając się na proceder uprawiany przez wydawców, zapomina jednak, że przez siedem lat swoich rządów tolerował taką sytuację. Wiedział o niej, bo opozycja mówiła o tym w kampaniach wyborczych lat 2010 i 2011, ale sam go dodatkowo nakręcał, stojąc murem za reformami Katarzyny Hall. Czy zatem obecnie wydawcy mają się rzeczywiście czego obawiać?
Niekoniecznie. Od pomysłu do przemysłu daleka droga. Żeby wprowadzić państwowy podręcznik, potrzebne są zmiany prawne. Minister Kluzik-Rostkowska zapowiedziała na konferencji zmianę ustawy, ale nie powiedziała, której. Jeśli miała na myśli ustawę o systemie oświaty, to jej nowelizacja może potrwać długo (znajdą się tacy, którzy się o to zatroszczą), a bez podstawy prawnej rząd działać nie może. W obecnym systemie podręcznik jest przyporządkowany do konkretnego programu nauczania, a tych jest wiele.
Czy rząd wybierze któryś z istniejących programów, czy też zmieni rozporządzenie o podstawie programowej i wprowadzi jeden wspólny dla wszystkich program nauczania, tak żeby jeden państwowy podręcznik mógł być zastosowany w każdej szkole? Kto na tym zarobi? Czy jeden państwowy, tani podręcznik nie posłuży w przyszłości do wpajania uczniom jedynie słusznej ideologii, jak to już kiedyś było? Diabeł tkwi w szczegółach, których – jak było widać na konferencji – ani premier, ani nowa pani minister nie ogarniają.
Byle utrzymać władzę
Bez szczegółowych rozwiązań taka zmiana, jaką zapowiedziano w sobotę, może w systemie oświatowym uruchomić niekontrolowany efekt domina. Albo więc premier nie zdaje sobie z tego sprawy i wraz z nową panią minister ryzykuje wielkie zamieszanie, albo postanowił „pójść na całość” i rakiem wycofywać się z reformy oświaty. Czy jednak pozwoli mu na to jego własny obóz, którego interesy finansowe i ideologiczne naruszałaby taka polityka? Na pierwszy rzut oka wydaje się to wątpliwe. Jednocześnie szef PO ma na karku spadające sondaże, a liczba głosów, jakie może zyskać od tych, którzy kupują podręczniki, jest nieporównywalna z tym, co można stracić na konflikcie z jednym lobby. Skoro udało się z funduszami emerytalnymi, to z wydawcami edukacyjnymi też może się udać. Opozycję we własnym obozie uciszy się argumentem, że najważniejsze jest utrzymanie władzy i wszyscy muszą być gotowi do poświęceń.
Pasuje to jak ulał do metody Tuska, który władzę utrzymuje, zdradzając po kolei tych, dzięki którym ją zdobył – teraz padło na lobby podręcznikowe. Może jednak premier stosuje w tym przypadku inną ze swoich metod: zapowiada coś bez intencji zrealizowania tego w praktyce? Przecież mówienie w okresie wyborczym o tanim podręczniku, który chce się wprowadzić, tylko są trudności obiektywne i dlatego nic się nie zmienia, wydaje się zupełnie wystarczające jako przynęta dla elektoratu.
Niezależnie od tego, jak jest naprawdę, media na razie nie podjęły gry Tuska i z sobotniej konferencji prasowej przebił się głównie jego lapsus, żeby nie męczyć go pytaniami o zaśnieżone drogi na Lubelszczyźnie. Temat podręczników będzie jednak wracał z przyczyn obiektywnych. Można go rozwiązać tylko systemowo. Nie zrobi tego w pojedynkę żaden minister, musi się w to zaangażować cały rząd na podstawie spójnego programu polityki oświatowej i społecznej. Takiego programu rząd Tuska nie ma, co po raz kolejny wyszło na jaw w sobotę. Na razie więc podsumowaniem relacji między rodzicami a wydawcami podręczników szkolnych może być stara piosenka Wałów Jagiellońskich – „Twój pierwszy elementarz”. Szło to mniej więcej tak:
„Ala ma Asa, As to Ali pies. Nikt się z nim nie bawi, bo szkolony jest”.
Źródło: Gazeta Polska
Andrzej Waśko