Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

W sieci niuansów

Niektóre aspekty dyskusji, jaka rozpętała się wokół książki Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza „Resortowe dzieci”, przypominają narracje medialne towarzyszące ujawnieniu

Niektóre aspekty dyskusji, jaka rozpętała się wokół książki Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza „Resortowe dzieci”, przypominają narracje medialne towarzyszące ujawnieniu „listy Wildsteina”.
 
Manipulowano wówczas emocjami zapraszanych do studia gości, widzów i czytelników, przedstawiając zbiór nazwisk znajdujących się w katalogu IPN-u jako „listę agentów”. Obecność na takiej liście to żadna przyjemność, dlatego początkowo niektórych zwolenników lustracji, którzy odnaleźli na „liście Wildsteina” swoje nazwiska, udało się skołować na tyle, że zaatakowali dziennikarza „Rzeczpospolitej” razem z czołowymi antylustratorami.

Prawicowy atak

Część dziennikarzy kojarzonych z konserwatywną stroną naszych mediów zgłosiła wobec książki zastrzeżenia podobne do tych, które wcześniej słyszał Bronisław Wildstein. Środowisko „wSieci” wydanie „Resortowych dzieci” witało z zainteresowaniem, czyniąc książkę głównym tematem pierwszego tegorocznego numeru, sytuacja jednak zmieniła się dość szybko. To ironia losu, że pierwszą odsłonę konfliktu zobaczyliśmy w audycji Bronisława Wildsteina. Dorotę Kanię mocno skrytykował w niej Piotr Zaremba, który zapędził się trochę, mówiąc, że też mógłby sprzedawać wielkie nakłady, gdyby napisał, że „Żydzi wywołali II wojnę światową”. Skąd tak ostre słowa?

Głównym argumentem ze strony dziennikarzy, którzy nie dali się nigdy poznać jako przeciwnicy lustracji, była niejasność kryteriów, jakimi kierowali się autorzy, wybierając bohaterów „Resortowych dzieci”. Nie wiedzieć czemu puszczają mimo uszu spójną odpowiedź, że aby znaleźć się na stronach książki, niekoniecznie trzeba było wykazać się odpowiednim pochodzeniem, lecz także określonym zestawem poglądów wskazujących na konsekwentną kontynuację obrony tradycji PRL-u.

Prezent dla „Wyborczej”

Skrzywdzonym taką – według krytyków – „dziką lustracją” okazał się dziennikarz Tomasz Wróblewski. Chociaż pojawia się tylko raz i przywołany zostaje wyłącznie jako syn swojego ojca, o którym znajdziemy trochę więcej informacji, to jednak wystarczy jako pretekst do ataku. Do czytelników i widzów dotarły znane już z wielu innych rozmów o lustracji argumenty o wrzucaniu wszystkich do jednego worka, braku niuansowania i krzywdzeniu niewinnych. Aby zaatakować autorów według antylustracyjnej szkoły kojarzącej się głównie z „Newsweekiem” nie było potrzebne żadne „resortowe dziecko”, wystarczył Robert Mazurek. Ponieważ w rozmowie z Mazurkiem Kania wróciła do swojej polemiki z Zarembą, w chwilę później okazało się, że również publicystę „wSieci” dziennikarka powinna przeprosić. Od takich przeprosin de facto uzależnił podtrzymanie wcześniejszej, pozytywnej oceny książki, Michał Karnowski na łamach wPolityce.pl. Zauważył przy okazji, że Kania została przez Mazurka „rozjechana”, by wreszcie oskarżyć ją o wywoływanie konfliktu na prawicy.

Wpis naczelnego „wSieci” zdezorientował część czytelników skłonnych do składania całej sytuacji raczej na karb animozji środowiskowych pomiędzy TV Republika i „Gazetą Polską” a mediami braci Karnowskich. Nie tak dawno przecież, gdy na łamach ich tygodnika pojawił się program telewizyjny, wśród prezentowanych stacji jednej zabrakło. Domysły takie zdaje się potwierdzać sam dziennikarz, który daje do zrozumienia, że Zaremba zaatakowany został na cudzej połowie boiska i opisuje audycję tak, jakby to Dorota Kania była jej gospodarzem, odpowiadającym za dobór gości. „Można było Piotra nie zapraszać, pewnie by się nie obraził. Ale zaprosić i potem atakować, że wypowiedział własne zdanie – to zadziwiająca praktyka” – pisze Karnowski, nie zauważając, że program, w którym również miałem przyjemność uczestniczyć, nazywa się „Bronisław Wildstein przedstawia”. Rozmowa Mazurka wzbudziła natomiast zrozumiały entuzjazm na łamach „Gazety Wyborczej”. „Niepokorni powinni Mazurka przekląć za to, że tak haniebnie potraktował bojowniczkę o prawdę. I jeszcze ujawnił wstrząsającą prawdę: na prawicy jest więcej resortowych dzieci niż w centrum i na lewicy” – pisała Dominika Wielowieyska w tekście zatytułowanym „Jak Mazurek ściął głowę autorce »Resortowych dzieci«”. Reakcja dziennikarki „GW” wystarcza tu za komentarz.

Syn własnego ojca

Zanim zaiskrzyło między dziennikarzami „wSieci” a współautorką „Resortowych dzieci”, na temat książki wypowiedział się również sam Tomasz Wróblewski. Jego artykułu, opublikowanego na portalu „To, co ważne”, prowadzonym przez samego byłego naczelnego „Rzeczpospolitej”, nie przywołuje się zbyt często w polemikach, również wtedy, gdy broni się Wróblewskiego przed rzekomym „atakiem”. Szkoda, bo to bardzo pouczająca lektura. „Trudno o bardziej zakłamaną optykę świata, o groźniejszą interpretację dziejów.

Autorzy tłumaczą nam lewicowe poglądy i apologetyczny stosunek do PRL-u niektórych znanych publicystów ich pochodzeniem. Grzebią w przeszłości autorów, redaktorów, naczelnych – prasowych i telewizyjnych. Wśród ojców, matek, wujków, znajdują byłych pracowników SB, UB, MO, cenzury, sędziów, prokuratorów, organów PZPR-u. Odrażający donos. Jak wnoszę z lektury, obliczony na najniższe uczucia czytelnika. Dzielenia nas na prawych i świnie z urodzenia” – pisze Wróblewski, by w następnym, równie emocjonalnym akapicie samemu się pogubić. Czy wymienione w jednym ciągu zbrodnie i krzywdy wyrządzone przez komunizm uznaje on za godne rozliczenia, czy też fakt powstania „Resortowych dzieci” stawia z nimi w jednym rzędzie – trudno się zorientować. O opisaniu w książce historii swojego ojca nie wspomina.

Głód faktów

Argumenty Wróblewskiego stawiają go w jednym szeregu z bohaterami książki w o wiele większym stopniu, niż uczynili to jej autorzy. Choć nie padają słowa „szambo” ani „obrzydliwość”, jego tekst „»Resortowe dzieci« – nie polecam na święta” to właściwie antyrozliczeniowa klasyka oparta na fałszywym założeniu, że osoby przywoływane w książce są rozliczane z powodu samego urodzenia w takiej, a nie innej rodzinie. Bliżej mu do Moniki Olejnik, mówiącej „Newsweekowi” o prawicowych frustratach grzebiących w życiorysach niż do zatroskanych o niuanse redakcyjnych kolegów z „wSieci”. Na końcu tekstu Wróblewski odcina się od poglądów większości bohaterów książki, apelując, by spierać się z nimi na programy, nie życiorysy. Tak jakby było czymś zupełnie niemożliwym, by jedne wynikały z drugich. Tak jakby faktycznie wyłącznie to postulowali autorzy książki.

Ujawnienie nazwisk z zasobów IPN-u było w dużym stopniu aktem sprzeciwu wobec zablokowania lustracji, jakie nastąpiło za czasów rządów SLD po wyborach w 2001 r. Skala zainteresowania lustracjami musiała przerazić zwolenników spalenia teczek. Do dziś znaleźć można ślady tego zniszczenia – wystarczy sprawdzić, ile stron internetowych przechowuje zbiór nazwisk z „listy Wildsteina”, zaopatrzony wyjaśnieniem sygnatur i zastrzeżeniem, że nie mamy do czynienia z listą komunistycznej agentury. „Resortowe dzieci” mają szansę w jakimś stopniu dostarczyć społeczeństwu wiedzy, której przez ponad 20 lat od nominalnego upadku komunizmu nikt przekazać nie chciał lub nie mógł. Że jest na nią zapotrzebowanie, pokazuje niesłabnące zainteresowanie książką, która kolejny tydzień króluje na listach sprzedaży dużych sieci i małych księgarń.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski