Jeśli nie dotrzymujesz obietnic, spotka cię krytyka, bo społeczeństwo akurat przyzwyczaiło się, że takie sprawy się dowozi - i to akurat zasługa rządów Zjednoczonej Prawicy. Ale gdy nie dość, że nie realizujesz swojej zapowiedzi, ale jeszcze głosujesz przeciwko niej, to wychodzisz na idiotę. Tak to właśnie wygląda z kwotą wolną od podatku. Czy ów oryginalne podejście do swoich wyborców naprawdę okaże się bezkarne?
Kwota wolna od podatku na poziomie 60 tys. złotych to nie była tylko jedna z kampanijnych obietnic. To była sztandarowa, bardzo nośna i chwytliwa inicjatywa, o której wielokrotnie mówił Donald Tusk i która zapewne dała może i nawet kilkaset tysięcy dodatkowych głosów. Koalicja Obywatelska nagrała nawet spot przed wyborami parlamentarnymi, w którym wystąpił przyszły minister finansów, Andrzej Domański. W nim posłanka KO Kinga Gajewska przekonywała odbiorców, że rząd wręcz okrada obywateli z wypłat, zdzierając z nas podatki. I co? I figa z makiem. Zamiast serduszka, uśmiechnięta koalicja wysłała przedsiębiorcom środkowy palec.
Konfederacja i PiS słusznie strollowały rządzących, przedstawiając projekty podniesienia kwoty wolnej od podatku do poziomu 60 tys. złotych jako swoje. Przypomnę tylko, że za poprzedniej władzy Donalda Tuska wynosiła ona śmieszne 3 tys. zł. Gabinet Beaty Szydło podniósł ją do 8 tys., a następnie rząd Mateusza Morawieckiego do 30 tys. złotych. Koalicja Obywatelska w obu tych przypadkach głosowała przeciwko reformie. Teraz było tak samo. Projekt Konfederacji poparła cała opozycja, ale rządzący odrzucili swoją obietnicę i wyrzucili ją do kosza. Głosowano nad tym, by komisja finansów w ciągu miesiąca sporządziła sprawozdanie, dotyczące poselskiego projektu ustawy o podniesieniu kwoty wolnej od podatku. A tam stała jak byk propozycja do poziomu 60 tys. złotych. Oficjalnie: nie ma pieniędzy w budżecie, znajdą się kiedyś. Nieoficjalnie brzmi to: "wydymaliśmy was. I dobrze nam z tym".
Bo rząd spełnił ledwie 7 ze 100 obietnic według wyliczeń w mediach. Nawijało się makaron na uszy nauczycielom, pielęgniarkom, przedsiębiorcom, nawet babciom. I albo przeznaczono za mało pieniędzy mimo zapowiedzi, jak w pierwszym przypadku, albo stworzono ograniczenia, jak w ostatnim, albo kompletnie zignorowano konkretne grupy. Donald Tusk chce, by ludzie pozabijali się o aborcję. Której i tak nie będzie, bo koalicja dysponuje tylko 183 posłami jednoznacznie deklarującymi się za przerywaniem ciąż do 12 tygodnia bez ograniczeń. Nawet, jeśli dojdą pojedyncze głosy z Polski 2050 czy PSL, nie uda się przeforsować ustawy aborcyjnej i jeszcze zyskać akceptacji prezydenta.
Tego typu manewry, jak z kwotą wolną albo ociąganiem się ze składką zdrowotną, tudzież wysyłaniem do "zamrażarki" podwyżek dla pielęgniarek, prędzej czy później muszą odbić się na poparciu. Właśnie za takie numery wyborcy dali Platformie Obywatelskiej czerwoną kartkę w 2015 roku. Dlaczego miałoby się to wkrótce zmienić, skoro Tusk nie wyciągnął żadnych wniosków?