Ostatnie ruchy Unii Europejskiej wykazują się frenetyczną działalnością na wszystkich frontach. Z jednej strony przyspiesza ona gwałtownie proces przekształceń wewnętrznych w kierunku państwa bynajmniej nie federalnego, jak się niesłusznie twierdzi, ale unitarnego o wszelkich cechach zamordystycznego totalitaryzmu, z drugiej – jak stary wampir szuka świeżych ofiar do wysysania ich krwi dla mocno podwiędłego organizmu.
W ramach tej pierwszej opcji imperium kontratakuje, by sparaliżować narastające w całej Europie nastroje buntu przeciw sprzedajnym za łapówy i beneficja rządów, których to nastrojów najgorszymi rozsadnikami były „populistyczne”, czyli słuchające swego ludu (to wszak znaczy populus) administracje państwowe Polski i Węgier. Victor Orbán został już w znacznym stopniu spacyfikowany, także dzięki jego błędnej polityce częściowej współpracy z Putinem. Co za chwilę zapewne stanie się oficjalnym stanowiskiem całej UE w ramach nowego resetu, który Niemcy szykują kosztem Ukrainy, właśnie wielce się radującej z powodu berlińsko-brukselskich pochwał i otwarcia kolejnej furtki na drodze do eurokołchozu.
Żeby Ukraińcy nie czuli się w swej ślepocie politycznej odosobnieni, rzucono jakiś ochłap i Gruzji, wpisując ją na listę potencjalnych członków pod warunkiem dokonania wymaganych przemian. Obserwując reakcje w mediach obu tych państw, nie sposób się nadziwić naiwności ich społeczeństw i cynizmowi rządów. Co prawda w referendum za wstąpieniem do UE głosowałem przeciw, przekonany przez byłego rosyjskiego dysydenta i więźnia sumienia Wołodię Bukowskiego, który po kilkunastu latach pobytu na Zachodzie przeniknął od podszewki zasady eurokołchozu w swej słynnej analizie przekonująco porównując go do Związku Sowieckiego, ale rozumiałem intencje większości głosujących „za” rodaków, omamionych „powrotem do Europy” i płynącymi stąd korzyściom. Jednakże powtórka tego błędu przez wygłodzone demokracji i dostatku społeczeństwa Ukrainy i Gruzji 20 lat później jest jeszcze smutniejsza.
Gdy na kilka lat przed śmiercią Władimir Bukowski w wielogodzinnym wystąpieniu w Tbilisi przekonywał Gruzinów właśnie, by nie dawali się wciągnąć w unijne bagno, ktoś ze słuchaczy desperacko zaprotestował: „Ale przecież nie ma tam Gułagu!”, na co Wołodia z zimną krwią i pewną (niewielką) dozą profetyzmu zareplikował: „Ale będzie!”. I przytoczył wprowadzane właśnie wtedy w Wielkiej Brytanii, której był obywatelem, nowe paragrafy karne wedle prawa UE karzące za „mowę nienawiści”. Najgorsze, że nawet po Brexicie prawa te nadal działają w Zjednoczonym Królestwie, niszcząc sądownie wszelki opór przeciw absurdalnej i sprzecznej z naturą ideologii gender i wszelkim innym zboczeniom intelektualnym i nie tylko.
O tym, że już istnieje „intelektualny Gułag”, o czym pisałem już ponad 8 lat temu („Kurier Galicyjski” - 15.07.2016), właśnie się przekonali polscy eurodeputowani z ramienia PiS, którym tzw. Parlament Europejski odebrał immunitet z oskarżenia właśnie o „mowę nienawiści” wytoczonego przez skazanego w Polsce za oszustwa finansowe „aktywistę” genderowego. Na miejscu więc Ukraińców i Gruzinów nie cieszyłbym się tak z otworzenia drogi do towarzystwa spragnionych świeżej krwi wampirów. Rządząca w Gruzji partia, mocno zresztą prorosyjska, która - podobnie jak PO w Polsce - zwyciężyła dzięki bezpodstawnym obietnicom pokoju i powszechnego dostatku, zwie się „Gruzińskie Marzenie”. Podobne cuda obiecywała ukraińska partia „Sługa Narodu” Wołodymyra Zełeńskiego, więc następne partie, firmujące wstąpienie do UE i Gruzji i Ukrainy, powinny mieć to samo miano - „europejska mrzonka”. Bo w rezultacie ponownie rządzić będzie w Europie Środkowo-Wschodniej rosyjsko- niemieckie kondominium.