Za tydzień swój wtorkowy tekst pisać będę dla Państwa w nocy z niedzieli na poniedziałek lub w poniedziałek rano. Wiele wskazuje na to, że nie będziemy wtedy znali jeszcze pewnych wyników, a zważywszy na skrajnie różne warianty rozwoju sytuacji, zadanie to będzie bardzo karkołomne. Trochę niespodziewanie jednak artykuł o tydzień wcześniejszy okazuje się całkiem porządną rozgrzewką przed tym wyzwaniem. Piszę go bowiem na kilka godzin przed debatą wyborczą Telewizji Polskiej, w której zmierzą się premier Mateusz Morawiecki i lider Platformy Donald Tusk.
Sympatycy opozycji wierzą w to, że starcie to zmieni wszystko, nie brak jednak również głosów, oczywiście głównie z drugiej strony, że debaty od dawna już nie zmieniają niczego. Trudno jednoznacznie orzec, jak jest w rzeczywistości.
Debat historia najnowsza
Jeszcze w 2015 r. debaty miały całkiem spory wpływ zarówno na wynik wyborów prezydenckich, jak i parlamentarnych. Pierwsza pomogła Andrzejowi Dudzie, ale też bardzo wzmocniła Pawła Kukiza, dla którego ta formuła okazała się równie naturalna i wiarygodna, jak jego główny wówczas żywioł, czyli scena. Jeszcze bardziej pokazało to telewizyjne starcie, gdy kilka miesięcy później wybieraliśmy posłów i senatorów. Kolejny dobry występ lidera podciągnął wynik Kukiz’15 powyżej wskazań sondażowych. A Adrian Zandberg może i nie przekonał widzów na tyle, by już wówczas znaleźć się w Sejmie, ale do dziś wielu wypomina mu, że to właśnie on zmienił historię, odbierając trochę głosów starej Lewicy, przez co ta wypadła z izby, a PiS uzyskało samodzielną większość przy swoim poparciu w wysokości 37,58 proc.
Wcześniej, w 2007 r., Tusk debatę według wielu wygrał, tyle że całkowicie nieuczciwie. Wbrew ustaleniom ściągnął do studia TVP publiczność, która wówczas chyba po raz pierwszy w polskiej polityce zaprezentowała styl dzisiejszych opozycyjnych bojówek, zakłócających spotkania wyborcze Zjednoczonej Prawicy, a wcześniej choćby smoleńskie miesięcznice. Agresja, rechot i ślepe oddanie – to trzy główne założenia tej publiczności, prowadzenie rozmowy jest w takich warunkach trudne, jeśli nie niemożliwe. Państwo wiedzą już, po co Donald Tusk zwołuje na wieczór swoich klakierów, ja natomiast się domyślam.
Jednak debata z udziałem Tuska, nawet jeśli wypadnie on dobrze, może mieć dla opozycji pewien nieprzewidziany chyba efekt. Wszyscy chyba komentatorzy zwrócili uwagę, że podczas marszu 1 października, inaczej niż 4 czerwca, lider Platformy podkreślał znaczenie wszystkich sił opozycji. Tak jakby w ostatniej chwili zorientował się, jakie skutki może mieć zepchnięcie pod próg choćby jednej z tworzących ją koalicji, i postanowił jednak poświęcić na chwilę (i tylko częściowo) swoje ambicje przywódcze, sygnalizowane od dawna względem partnerów. Jeśli debata będzie grą do jednej branki, gdzie przeciw Mateuszowi Morawieckiemu wystąpią przedstawiciele Trzeciej Drogi i Lewicy, biorąc na siebie rolę pomocników Donalda Tuska, może to ich sondażowo trochę kosztować, w efekcie czego finalnie powróci groźba scenariusza, w którym co prawda Tusk zyskuje punkty i mandaty, ale traci je opozycja jako całość.
Wystawienie przez Lewicę liberalnej Joanny Scheuring-Wielgus zamiast kogoś o bardziej prospołecznym obliczu (sami wyborcy tego ugrupowania nie kryli rozczarowania decyzją partyjnej góry, chcąc w debacie widzieć raczej Agnieszkę Dziemianowicz-Bąk) scenariusz ten uprawdopodabnia. A to wzmocni również PiS, choć niewątpliwie kosztem olbrzymiego wysiłku premiera, ponieważ wielu Polaków wciąż obawia się Tuska i jeśli gotowa jest poprzeć opozycję, to planowała zrobić to, licząc na inne niż za jego rządów rozłożenie akcentów i sił w wielopartyjnej koalicji. Taki układ w starciu może wreszcie wzmocnić siły, które ustawią się obok (Bezpartyjni Samorządowcy) lub w poprzek (Konfederacja) tego sporu.
Kilka tygodni temu w rozmowie z Robertem Mazurkiem dawny polityk PiS, zaangażowany mocno w kampanię prezydencką 2015 r., lecz później skonfliktowany z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, mówił, że PiS ma duże szanse na wygraną, jednak szczególnie czujne musi być na finiszu kampanii. Te bowiem, według Marcina Mastalerka, nie wychodziły dotąd Prawu i Sprawiedliwości dobrze. Słuchając tamtej rozmowy w RMF FM, byłem wobec tej myśli raczej sceptyczny, ponieważ o ile nie pamiętałem żadnego specjalnego załamania z roku 2019, o którym wspominał były już polityk, o tyle dobrze wryła mi się w pamięć kampania sprzed wyborów do PE, gdy poddane bardzo silnym atakom PiS wszystkie ryzykowne wątki obróciło na swoją korzyść i głosowanie wygrało w imponującym stylu.
Jednak mam wrażenie, że od kilkunastu dni, mniej więcej od pojawienia się w debacie idealnego teoretycznie dla PiS tematu „Zielonej granicy”, w partyjnej narracji doszło do zbyt mocnego przesunięcia akcentów na rzecz przekazu negatywnego. Oczywiście trzeba wciąż przypominać, kim był i kim, niezależnie od wszelkich zaklęć i trików speców od wizerunku i „polityki miłości”, wciąż jest Donald Tusk. Jednak ten przekaz zagłuszył, mam wrażenie, pozytywne punkty programu.
Przez lata słabością opozycji było ograniczenie jej pomysłu do walki z PiS, a siłą PiS, że jego program to nie tylko walka z Tuskiem, lecz przede wszystkim obrona społecznej i gospodarczej stabilizacji przy równoczesnym zrównoważonym rozwoju i poprawie sytuacji ekonomicznej i bezpieczeństwa również wykluczonych dotąd regionów i grup społecznych. Warto w ostatnich już dniach przed wyborami do tego przekazu powrócić i to nie tylko przez podkreślanie haniebnej strategii porzucania połowy terytorium w panicznej ucieczce za Wisłę – ta bowiem części mieszkańców zwyczajnie nie mieści się w głowie, więc poradzą z nią sobie, stosując wyparcie.
Głośniej mówić trzeba, że wróciły inwestycje, placówki państwa i, oczywiście, żołnierze, a raczej przy okazji przypominać, kto wcześniej to wszystko stamtąd zabierał, jako jedyny pomysł oferując w zamian emigrację lub migrację do większych miast dla młodych i wegetację dla starych. Straszenie zostawmy Platformie. Kwestię rządów PiS jako czasów stabilizacji dla obywateli podkreślać może też użyty już argument o mnogości podmiotów ewentualnej przyszłej nowej koalicji rządowej. Ponoć Rafał Trzaskowski miał odmówić premierostwa, mówiąc o rządzie 10 partii – i pierwszy chyba raz miał w tym przypadku rację.
Nawet ostatnie dni przed wyborami przynoszą kryzysy, które mogą być szansą, by ten pozytywny przekaz w głowach, a może nawet sercach wyborców utrwalić. Sprawnie przeprowadzona ewakuacja Polaków z Izraela pokazuje, że państwo pod obecnymi rządami bardziej przejmuje się swymi obywatelami, niż to miało miejsce przed laty i pod inną ekipą. Zwłaszcza że opozycja znów marnuje okazję i zamiast pokazania bardziej empatycznego oblicza mnoży pretensję o rzekomy brak lub niestosowność reakcji Polski. Paweł Kowal kwituje zaś wszystkie starania o bezpieczeństwo grupy Polaków słowami o „paradzie wojskowej”.
Toczący polski internet skandal pedofilski z udziałem rosnącej z dnia na dzień grupy youtuberów i patocelebrytów to również temat wymagający mocnego stanowiska i konkretnych działań instytucji państwa. Bardzo dobrze, że został zauważony i pojawił się nawet w wystąpieniach premiera Morawieckiego. Ostatnia sprawa, która pojawiła się zaledwie kilka godzin przed pisaniem tego artykułu, to korupcyjne oskarżenia wobec posła Platformy Konrada Frysztaka. Dotychczasowa praktyka pokazuje, że pojawienie się takich tematów tuż przed wyborami szkodzi raczej oskarżającym niż oskarżanym, wystarczy przypomnieć sprawę Beaty Sawickiej i wynik wyborczy Hanny Zdanowskiej w Łodzi. Czy tym razem będzie inaczej?
Przed nami tydzień niesamowitej huśtawki nastrojów, a pewnie też kreatywnych sondaży.