Znakomity redaktor zaprzyjaźnionego tygodnika opublikował ciekawy tekst, w którym, nie zawracając sobie głowy dowodami i wątpliwościami od strony technicznej, postanowił udowodnić absurdalność tez o zamachu w Smoleńsku od strony politycznej. W swoim rozumowaniu na temat „najmniej prawdopodobnej hipotezy” wybitny intelektualista popełnia jeden błąd.
Otóż rozpatruje problem na gruncie praktyki europejskiej, gdzie liczą się zasady zysku i straty, proporcje celów i środków, opinia publiczna, a czasami nawet przyzwoitość. Tymczasem inaczej rzecz się ma na gruncie teorii i praktyki turańskiej, obowiązującej od wieluset lat na wschód od naszych granic. Nawet w tak ścisłej nauce jak geometria coś nieprawdopodobnego, według nauki Euklidesa, staje się kaszką z mlekiem u Łobaczewskiego. Podobnie jest z logiką według Machiavellego i Tamerlana.
Wyobraźmy sobie któregoś z potomków Timura Kulawego, który postanawia odbudować swoje nadwątlone imperium. Jego działania mogą wydawać się nielogiczne i nieproporcjonalne – aby zdobyć władzę, nie waha się niszczyć własne miasta i zabijać przypadkowych ludzi, nakazuje mordować wrogów nawet wówczas, gdy przestali być zagrożeniem, „choćby w wychodku” (londyńskiej restauracji).
Czy jest więc tak bardzo nieprawdopodobne wciągnięcie w pułapkę delegacji formalnie zaprzyjaźnionego chanatu i utopienie jej na bagniskach pod osłoną mgły?
Nie przysporzy mu to, rzecz jasna, sympatii w szerokim świecie, ale nie o sympatię tu chodzi.
„Tamerlanek”, chcąc wskrzesić imperium, musi wzbudzać mir i strach u swoich (ciągle tęskniących za Wielkim Timurem) i obcych. Jak?
Np. zabijając bezkarnie wodza (wraz ze świtą) teoretycznej koalicji Bliskiej Zagranicy. Pokazuje w ten sposób reszcie: żadnych marzeń, żadnych alternatyw. Wie, że reszta świata z wygody przyjmie wersję mgły, niekompetentnych przewodników i nieprzewidywalnych błot. Choć swój podpis na zbrodni zostawi. Ku przestrodze. Testuje ten rodzaj polityki przed dalszymi posunięciami, bada, jak daleko może się posunąć. I wie, że daleko. Kontynuuje hołdowanie sąsiadów, upokarza potencjalnych przeciwników, śledzi reakcje (lub ich brak) wielkich rywali. I posuwa się naprzód, hołduje rozmaitych Scytów, Drewlan, okrawa Kolchidę, wspiera podziały wśród Sarmatów. Czy nie ma w tym logiki?
Okrutnej, strasznej azjatyckiej? Ale wobec celu generalnego – jakże konsekwentnej.
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski