Jeśli władzę w Polsce przejmie opcja proniemiecka, nastąpi gwałtowny odwrót od polityki zdecydowanej współpracy z Kijowem. Nasze relacje ze wschodnim sąsiadem staną się funkcją decyzji Berlina.
Wizyta prezydenta Ukrainy w Warszawie przejdzie do historii – to nie ulega dziś wątpliwości. Jednak to od dojrzałości i siły charakteru naszych władz i społeczeństw będzie zależało, czy owa dziejowa ranga zostanie zapisana jako sukces czy niewykorzystana szansa. Ukraińcy muszą pokonać Federację Rosyjską. Nie jest prawdą, iż będą mieć na to jedną szansę, bo potem ta ciągle ciążąca ku Moskwie część Zachodu odwróci się od Kijowa. I nie dlatego, iż kibicuje naszym wschodnim sąsiadom, lecz dlatego, że powrót do współpracy z ludobójcami ciągle jest bardzo trudny wizerunkowo. Ukraina musi jednak umocnić swoją pozycję zwyciężającego i przeprowadzić kontrofensywę, której efektem będzie odzyskanie znacznej części terenów okupowanych przez Rosjan – w tym tych, które najeźdźcy zajęli w 2014 roku. Chodzi rzecz jasna o pokazanie społeczeństwom Europy, iż nie ma żadnej konieczności negocjacji z Moskwą, bo to bandyckie państwo nie jest niewzruszoną potęgą, lecz krajem-mordercą, którego lepiej pokonać niż podtrzymywać poprzez zamrażanie wojny. Naiwnością jest jednak wiara w cudowną moc zakończenia konfliktu. Nie jest bowiem tak, że wraz z tym jakże wyczekiwanym wydarzeniem relacje polsko-ukraińskie automatycznie staną się proste i oczywiste. Każda za stron ma sporo do przepracowania. Polacy muszą zobaczyć w Ukraińcach pełnoprawnego partnera i pojąć, iż podejście paternalistyczne naszpikowane dodatkowo sentymentalnymi wycieczkami nie zostanie przyjęte przez naszych wschodnich sąsiadów. Warto wrócić do myśli Łobodowskiego czy Józewskiego – droga Ukrainy do Europy i strategicznej współpracy z Polską nie wiedzie poprzez polonizację. Ukraińcy mają swoją tożsamość, swoją dumę. Łączyć nas powinno wspólne dziedzictwo Rzeczypospolitej, ale rozumianej jako wspólnota, a nie jako Polska. Z kolei Ukraińcy muszą wyciągnąć racjonalne wnioski z tej wojny. To Polska okazała się pewnym i zdeterminowanym sojusznikiem, nie Niemcy. Niestety, mimo wielkiej wdzięczności dla naszej postawy, za naszą wschodnią granicą ciągle pokutuje irracjonalne i w dłuższej perspektywie niemalże samobójcze przekonanie, że to Berlin może być najskuteczniejszym gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju ich państwa. Tymczasem Ukraina stawiając na maksymalizację współpracy z Polską, może zdobyć pozycję, której nigdy od Niemców nie uzyska. Może stać się częścią siły decydującej o losach naszego kontynentu – ale to ziści się tylko wówczas, gdy nasi wschodni sąsiedzi pozbędą się mrzonek na temat konieczności związania się z Berlinem. Warszawa i Kijów nie potrzebują Niemców jako patrona, a już na pewno jakiegokolwiek przywódcy.
Mogą z nimi współpracować na równych zasadach, ale muszą właściwie rozpoznać swój potencjał i zbudować strategię jego wykorzystania. I nad tym teraz powinna toczyć się najcięższa praca – samo wyzwanie jest arcytrudne, a będzie jeszcze usilnie sabotowane przez tych w Europie, dla których ścisły sojusz polsko-ukraiński jawi się jako jeden z najczarniejszych scenariuszy. Również z tej perspektywy jesienne wybory będą miały decydujące znaczenie. Jeśli władzę w Polsce przejmie opcja proniemiecka, nastąpi gwałtowny odwrót od polityki zdecydowanej współpracy z Kijowem. Nasze relacje ze wschodnim sąsiadem staną się funkcją decyzji Berlina i powrócą na tory dyplomacji z czasów Tuska, którymi – pod względem prestiżu i realizacji własnego interesu – Rzeczpospolita wożona była wręcz w bydlęcym wagonie.