Na razie nikomu nie przedstawiono zarzutów, a w Hiszpanii trwa kontrola urzędu skarbowego oraz postępowanie prokuratury w sprawie układu Barcelony z byłym wiceszefem komitetu sędziów Jose Marią Enriquezem Negreirą. Kataloński klub miał płacić miliony euro za „doradztwo” w lidze komuś, kto miał wpływ na obsadę sędziów i decydował na przykład o karach indywidualnych dla piłkarzy czy trenerów. Barcelonie na razie się upiekło, ale niewątpliwie powinna ponieść surowe konsekwencje za aferę rzucającą cień podejrzeń na La Ligę.
Jose Maria Enriquez Negreira był sędzią piłkarskim w latach 1975−1992. Z gwizdkiem biegał po boiskach hiszpańskiej ligi. Po zakończeniu kariery założył firmę DASNIL 95 SL, która w teorii zajmowała się marketingiem na rzecz innych podmiotów, reklamą, upominkami – szeroko pojętym PR em. W międzyczasie emerytowany arbiter awansował na wiceszefa Kolegium Sędziów w Hiszpanii. Więcej jednak zarabiał w swojej firmie. Ponad 95 proc. dochodów stanowiły przelewy z Camp Nou. Barcelona płaciła mu za... doradztwo. Tak zaczyna się afera, zwana El caso Negreira, na Półwyspie Iberyjskim, opisywana przez dziennikarzy od tygodni. Na jaw wychodzą kolejne fakty, kompromitujące dla szanowanej i wielkiej instytucji w świecie sportu, jaką jest klub Roberta Lewandowskiego.
Z pierwszych doniesień hiszpańskich mediów wynikało, że współpraca byłego sędziego z Barcą datowana była na lata 2016−2018. Barcelona zdobyła w tym okresie dwa mistrzostwa kraju. Później jednak ujawniono, że transakcje dla firmy Negreiry są zdecydowanie większe i obejmują lata 2001−2018. Urzędnik hiszpańskiego futbolu na „doradzaniu” Barcelonie zarobił co najmniej 6,6 mln euro, a nie ponad milion euro, jak przekazywano.
Na czym polegało doradztwo świadczone piłkarskiemu potentatowi? Dokładnie nie wiadomo. Jeśli wierzyć kolejnym prezesom – a „umoczeni” są wszyscy w XXI w., również przeprowadzający obecnie rewolucję w Katalonii Joan Laporta, prezes Barcelony od 2003 do 2010 r. oraz od 2021 r. − nie było to nic bulwersującego.
− On nie miał wpływu na sędziów. Nie prosiliśmy go o rzuty karne czy ukaranie rywali czerwonymi kartkami – tłumaczył Josep Bartomeu, były włodarz katalońskiej drużyny, który został oskarżony o malwersacje finansowe i korupcję.
Czy ta relacja jest wiarygodna? Po co zatrudniać czynnego, ważnego urzędnika w celu otrzymania raportów na temat konkretnych sędziów i zachowań zawodników rywali? Kluby hiszpańskie, i nie tylko, posiłkują się wiedzą ekspertów. Tyle że nie są to osoby, zasiadające w strukturach decydujących o rozgrywkach. Dlatego że byłby to oczywisty konflikt interesów, a dany klub mógłby zostać poważnie ukarany – utratą punktów w najlżejszym wariancie, a spadkiem w najgorszym.
Barcelona przelewała kwoty Negreirze do 2018 r., a potem emerytowany sędzia w zasadzie szantażował ówczesnego prezesa klubu, by kontynuować owocną współpracę – w 2019 r. wysłał burofax (uwierzytelniony na poczcie faks i za potwierdzeniem odbioru) na Camp Nou, w którym groził, że ujawni malwersacje finansowe zarządu. Żeby zobrazować absurd sytuacji, przekładając ją na polskie realia, i zrozumieć, dlaczego w Hiszpanii spadła tak wielka krytyka na Barcelonę, wystarczy sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby Legia Warszawa lub Lech Poznań zatrudniły kogoś wysoko postawionego w komitecie sędziów i płaciły firmie tej osoby za… jakiekolwiek analizy i raporty?
Najbardziej uderzające są przepisy w samej La Lidze, która ewentualny proceder korupcyjny przedawnia... po trzech latach. Javier Tebas, szef piłkarskiej ligi w Hiszpanii, przyznał, że Barcelonie nic nie grozi, bo sprawa wybuchła w 2023 r., a nie 2021 r., czyli do trzech lat od ustania procederu wpłat na rzecz Negreiry. Co innego, gdyby prokuratura postawiła komuś zarzuty w klubie – w takiej sytuacji Tebas nie wykluczył sankcji sportowych.
Barcelona na gwałt potrzebuje zastrzyku gotówki z powodu długów i zaciągniętych dźwigni finansowych, które pozwoliły m.in. na zakontraktowanie Roberta Lewandowskiego i kupno kilku innych piłkarzy. Finanse będą podreperowane, gdy hiszpański gigant będzie grał wiosną w przyszłej edycji Ligi Mistrzów.
W programie piłkarskim „El Chiringuito” podano, że UEFA rozważa wykluczenie Dumy Katalonii z europejskich rozgrywek w kolejnym sezonie. Za zwycięstwo w Lidze Mistrzów klub inkasuje ponad 100 mln euro. W przypadku dziury budżetowej w Barcelonie, której dług oscyluje wokół miliarda euro, byłaby to kwota ogromna. Bo oprócz premii dochodzą też bonusy od sponsorów i mediów, co przekłada się na zainteresowanie marką. Barcelona nie może sobie pozwolić na kolejne ciosy, tymczasem jej wizerunek kolejny raz legł w gruzach – wszak jeszcze nie zakończyło się śledztwo ws. malwersacji finansowych poprzedniego zarządu.
Nie ma dowodów na to, że sędziowie wspierali Barcelonę, a Pep Guardiola i Leo Messi w złotej erze zdobywali tytuły w kraju nieuczciwie. Ale jedna statystyka jest warta uwagi – gdy funkcjonował pakt z Negreirą, w Barcelonie odgwizdano 33 rzuty karne na jej korzyść, a tylko 3 dla rywali. Czerwone kartki? 23 dla przeciwników, zaledwie 4 dla Dumy Katalonii. Kiedy skończył się układ, proporcje znacząco się zmieniły: 31 odgwizdanych „jedenastek” dla Barcelony i 19 dla drużyn przeciwnych! Czerwone kartki wyrównały się drastycznie w ciągu ostatnich pięciu sezonów: to 24 dla rywali i 23 dla Barcy.
Statystyki mocno przemawiają do wyobraźni. Barcelona nie płaciła wiceszefowi kolegium sędziów, by wygrywać tytuły w potyczkach z Realem Madryt, lecz by czuć się bezpiecznie – czyli aby pod żadnym pozorem nie zostać skrzywdzona. Na razie to tylko teza, która pada w hiszpańskich mediach. Czy „tylko” tak w rzeczywistości było? Czy Barcelona płaciła innym osobom ze środowiska sędziowskiego i decydentom? Na te pytania odpowiedzieć muszą już śledczy.
Samo to, że klub opłacał ważnego urzędnika w środowisku arbitrów, po prostu pachnie korupcją. Zwraca też uwagę, że akurat Real Madryt jest jedynym klubem z La Liga, i który nie krytykuje oficjalnie Barcelony. Chociaż z szatni mistrzów kraju do mediów dobiegają głosy, że nieprzypadkowo wielokrotnie Królewscy byli niesprawiedliwie traktowani przez arbitrów, na czele z upomnieniami indywidualnymi dla Sergio Ramosa czy anulowaniem gola za rzekomego spalonego w jednym z klasyków. Klub z Madrytu nie zabiera jednak oficjalnie głosu, ponieważ ma w tym interes – Joan Laporta jest przekonany do utworzenia Superligi, zastępującej Ligę Mistrzów, a pomysł forsuje prezes madryckiego klubu Florentino Perez. Relacje między prezesami obu klubów są doskonałe. Chodzi nie tylko o podniesienie poziomu piłkarskiego i atrakcyjności meczów w lidze, gdzie graliby tylko najlepsi, lecz także o aspekt finansowy. Barcelona musi łatać dziurę finansową, a Superliga gwarantowałaby jej dużo większe przychody niż Liga Mistrzów, z której zaczyna regularnie odpadać na wczesnych etapach. Real ma zatem interes w tym, by jedynie obserwować upadek prestiżu odwiecznego rywala, a przy tym najważniejszego partnera w biznesie, ale go nie eliminować.
Barcelona powinna ponieść konsekwencje, mimo śmiesznych przepisów o krótkim okresie przedawnienia. Powinna choćby dostać takie minimum, jak odjęcie punktów w tabeli. Przypomnę, że za aferę o większym kalibrze – ustawianie meczów – do Serie B spadł Juventus Turyn, któremu odebrano dodatkowo dwa tytuły mistrza Włoch, ponadto klub ukarano ujemnymi punktami i zakazano gry w Lidze Mistrzów na jeden sezon. La Vecchia Signiora (Stara Dama) z Turynu musiała budować swoją potęgę na nowo, a dziś przechodzi przez jeszcze większe turbulencje sportowe niż Barcelona.
Czy klub Roberta Lewandowskiego wytrzyma kolejny wizerunkowy cios i wytłumaczy się przed światem z afery?