Wbrew nastrojom pełnym triumfalizmu i samozadowolenia Platforma Obywatelska po referendum warszawskim
ma więcej powodów do zmartwień niż radości.
To prawda, obroniono Bufetową, ale sposobem, a nie mobilizacją poparcia.
Trudno uznawać za zwycięską armię, która uciekła z pola bitwy, zapobiegając pewnej nieomal przegranej. Przy normalnych wyborach, gdzie taka gra frekwencją jest niemożliwa, tego wariantu zastosować się nie da.
Nawoływanie do absencji zawsze jest łatwiejsze niż zachęcanie do uczestnictwa, tym bardziej że
post factum pozwala zaliczyć do swoich zwolenników tych, którzy i tak by nie poszli, tych, którym potrzeba było drobnego uzasadnienia dla lenistwa, czy wreszcie tych, którzy referendum po prostu przegapili. A nie było to trudne przy braku kampanii, widocznych ogłoszeń, nie mówiąc już o reklamach i billboardach.
Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności,
frekwencja okazała się całkiem niezła (choć nie wystarczyła do zwycięstwa), a liczba głosów za odwołaniem HGW porażająca.
Ponad 320 tys. obywateli, którzy nie życzą sobie jej prezydentowania, czyli ok. 95 proc. głosujących, to prawie tyle samo, ile głosowało za HGW (345) w wyborach. I prawie trzy razy więcej, niż padło wówczas na jej głównego kontrkandydata Czesława Bieleckiego. W dodatku ci, którzy świadomie zostali w domach, to nie tylko fani pani Gronkiewicz, ale również całkiem liczny elektorat lewicy, który aż przebiera nogami, żeby wesprzeć przyszłą koalicję SLD z PO.
Jeśli więc referendum potraktować jako sondaż,
więcej powodów do radości ma PiS, który w kampanię zaangażował się późno i nie do końca z przekonaniem.
Wynik powinien cieszyć. Przeciwnik się przestraszył i zrejterował na „z góry upatrzone pozycje”. Bardzo dobrze.
Odwołanie HGW już teraz byłoby co najmniej kłopotliwe. Prawica nie dysponuje mocnym kandydatem – Gliński, niewątpliwie dobry pomysł na premiera, nie sprawdza się jako zawodnik walczący w tłoku. W debatach wypadał słabo, jak typowy profesor wpuszczony w medialną małpiarnię. Dlatego wnioski wypływające z wyników i czas, który pozostał PiS do wyborów, powinny zostać wykorzystane.
Nie da się wygrać wyborów samorządowych bez silnych kandydatów, najlepiej wspólnych dla całej prawicy. Ludzi, których powinna charakteryzować jedna najważniejsza cecha – umiejętność wygrywania. Mniej ważne jest, skąd przychodzą, jaki mają staż i gdzie. Muszą być popularni, medialni, a zarazem pragmatyczni.
Być może prawica powinna zafundować sobie prawybory – casting na liderów lokalnych. Inaczej nawet doskonałe wyniki procentowe partii nie przełożą się na faktyczne rządy w terenie.
A teren i władza na dole to Polska właśnie.
Źródło: Gazeta Polska
Marcin Wolski