W Poczdamie na gali M100 Media Award Donald Tusk wystąpił „jako Polak, przyjaciel i sojusznik Ukrainy od pierwszych dni jej niepodległości, zdeklarowany Europejczyk i człowiek Zachodu, Zachodu w sensie politycznych wartości”. Mówił rzeczy ciekawe i na swój sposób zaskakujące dla każdego, kto choć trochę wie o jego politycznej drodze i podejściu do polityki Rosji i Niemiec na przestrzeni ostatnich lat. Jeszcze ciekawsze było jednak to, co zostało powiedziane do niego przez kanclerza Scholza na temat polskich granic, których niemiecki przywódca nie chciałby w żaden sposób kwestionować – i właśnie dlatego niepytany wyskoczył z tą deklaracją.
Jeśli chodzi o wystąpienie Tuska, cóż, można by mu tylko przyklasnąć, gdyby nie to, że w niemal każdym słowie podpina się on pod nie swoje poglądy i narracje. Lider Platformy przypisuje dziś sobie opowieść, za którą przez całe lata on sam i jego polityczni sojusznicy drugą stronę politycznego sporu odsądzali od czci i wiary.
Tusk mówi więc o trafności polskich ostrzeżeń przed Rosją, kreuje się na pierwszego sygnalizującego płynące stamtąd zagrożenia. Tu trudno nawet napisać, że lider PO liczy na krótką pamięć Polaków. Nadzieję pokłada raczej w instynkcie stadnym swoich najwierniejszych wyborców i przyjaciół w mediach. W kwestii rosyjskiej, jak w żadnej innej, opis polskiej polityki obecny w mediach liberalnych przypomina pamiętny wiec opisany w „Roku 1984” Orwella, gdy w trakcie mowy nagle zmienił się kraj, z którym w danym momencie Oceania prowadziła wojnę. I wszyscy, zarówno mówca, jak i słuchacze, po prostu przyjęli to do wiadomości, a to, co było przed chwilą, już nie istniało. Winston Smith dysponował jednym, jedynym dowodem na to grzebanie w historii, wycinkiem zmanipulowanej później gazety.
My na szczęście mamy dziesiątki, setki śladów w archiwach prasowych i telewizyjnych, w serwisach i na portalach. Możemy je zbierać i przypominać do woli, jak Marcin Tulicki w znakomitym dokumencie TVP „Nasz człowiek w Warszawie” czy Samuel Pereira w niekończącym się twitterowym wątku o prorosyjskich działaniach i wypowiedziach Tuska.
Zarazem czasem odnieść można wrażenie, że jesteśmy niczym Winston Smith bezsilni, ponieważ druga strona tego sporu nie przyjmuje żadnych argumentów, za to kolejne absurdalne wrzutki, takie jak zeszłotygodniowy wywiad gen. Pytla, przyjmuje bez żadnych zastrzeżeń. Czołowy rusofob w kilka godzin stać się może czołowym rusofilem, za to czołowy rusofil – czołowym rusofobem.
Nie podejmuję się ocenić jednoznacznie nastrojów, jakie odnośnie do wojny i pomocy Ukrainie panują w tej chwili w Niemczech. Słuchając w ostatnich dniach poważnych branżowych audycji, poświęconych tej tematyce, spotkałem się z całkowicie sprzecznymi informacjami.
Według jednego z sondaży społeczeństwo niemieckie podzielone jest na trzy frakcje, przy czym grupa zwolenników intensyfikacji wsparcia miałaby być w tym badaniu najmniejsza. W sierpniu 39 proc. Niemców uważało, że obecne dostawy broni są wystarczające, 32 proc., że zbyt duże, a jedynie 23 proc., że niewystarczające. Równocześnie według innego badania we wszystkich elektoratach głównych partii politycznych, z socjaldemokracją włącznie, oczekiwanie zwiększenia pomocy jest dominujące, trudno więc wyrobić sobie jednoznaczną ocenę. Być może sukcesy Ukrainy wpływają na wzrost wiary w sukces tego państwa, a więc i chęć zapisania się w historii jej przyszłego zwycięstwa, może nawet – przypisanie go własnej zasłudze.
Na scenie politycznej różnica zdań wydaje się natomiast trwała i idąca w poprzek podziału na koalicję i opozycję. Najsilniejsza w koalicji rządzącej SPD wciąż jest przeciw, a duża część jej działaczy oczekuje wyjścia kanclerza Olafa Scholza z jakąś inicjatywą dyplomatyczną, która doprowadzałaby do zawieszenia broni, co dziś jest działaniem zdecydowanie na korzyść słabnącej Rosji, a nie łapiącej wiatr w żagle Ukrainy. Na drugim biegunie sytuuje się największa siła opozycji, czyli CDU, która pod nowym przywództwem zerwała z polityką Angeli Merkel, której, paradoksalnie, kontynuatorem okazuje się nieustannie Olaf Scholz. Jednak podobne do chadeków stanowisko zajmują również mniejsi koalicjanci w rządzie, czyli Zieloni i liberalna FDP. Problem w tym, że ich kolejne apele i działania wciąż rozbijają się o upór Scholza i jego kolegów.
I tu pojawia się dodatkowy aspekt „odważnego” wystąpienia Tuska. Przez całe lata rządów Angeli Merkel przyzwyczailiśmy się, że Platforma mniej lub bardziej jawnie realizuje agendę zarazem rządu Niemiec i niemieckiej chadecji, partnera i najważniejszej siły politycznej Europejskiej Partii Ludowej.
Dziś jednak nastąpił rozbrat tych stanowisk. Tusk, mocno krytykujący politykę kanclerza i domagający się odważniejszych działań państwa niemieckiego, mówi przecież nie językiem Jarosława Kaczyńskiego czy polskiej prawicy, a swojego politycznego partnera z CDU, Friedricha Merza. A gdy popatrzymy na to z tej strony, zobaczymy, że nie wymaga to już tak wielkiej odwagi i asertywności. Choć, co oczywiste w punktu widzenia polskiej racji stanu i bieżącej polityki, lepszy jest Tusk mówiący Merzem niż Scholzem.
Wypowiedź kanclerza Scholza na temat polskich granic jest oczywiście częścią szerszej, rozgrywającej się najwyraźniej już po obu stronach naszej zachodniej granicy, operacji medialnej. Gdy tylko temat reparacji powrócił na poważnie i w poważniejszym niż dotąd wymiarze, natychmiast wrócił również fałszywy argument, że żądania finansowe wobec Niemiec otwierają również kwestie uznania granic na Odrze i Nysie.
Symetrii nie ma tu z miliona powodów, z których kluczowym dla obecnej dyskusji jest kwestia braku legalności zrzeczenia się reparacji nawet w świetle prawa PRL, zderzona z uznaniem nienaruszalności granicy Polski przez samodzielne i będące podmiotem w polityce międzynarodowej państwo niemieckie. Granicy w Niemczech, wbrew temu, co mówi Olaf Scholz, kwestionowanej od chwili jej wytyczenia. Co więcej, negowanej bynajmniej nie przez marginalne grupy w rodzaju neonazistów (nawet teraz zresztą jako argument w twitterowych niemieckich pyskówkach pojawia się tekst skinowskiej kapeli Landser, śpiewającej o niemieckich miastach „Breslau, Danzig ud Stettin”), a przez uznające się za ofiary wojny ziomkostwa, stanowiące przez lata zaplecze polityczne CDU. Symbolem tego środowiska była przez lata niesławna Erika Steinbach, postać tak marginalna, że na zdjęciach z jednej z niemieckich wizyt Bronisława Komorowskiego widzimy ją w pierwszym rzędzie za ówczesnym prezydentem Polski i kanclerz Angelą Merkel.
Wracając jednak do słów Scholza, nasza granica była, jest i będzie w Niemczech kwestionowana, a głosy te będą bezzasadne i bezpodstawne niezależnie od tego, jak głośno dopominać się będziemy sprawiedliwości za wywołaną przez Niemców, nie enigmatycznych nazistów, wojnę.
Ustawienie sporu na linii strona patriotyczna (PiS, ewentualnie część Konfederacji czy PSL) kontra frakcja jawnie niemiecka (Platforma, Polska 2050, Maciej Gdula z Lewicy) jest na rękę Prawu i Sprawiedliwości. Oczywiście trzeba motywować rząd, by kwestie tożsamościowe i godnościowe nie były jedynym argumentem w kolejnych wyborach, na które na pewno decydujący wpływ będą miały dzisiejszy wojenny kryzys i skuteczność prób jego przezwyciężenia.
Nie zmienia to faktu, że po sejmowym, lekko zamazującym ten ostry obraz głosowaniu i kanclerz Scholz, i przewodniczący Tusk bardzo pomogli w Poczdamie właśnie w takim dogodnym dla PiS ustawieniu debaty.