Jarosław Kaczyński z trójką premierów państw Europy Środkowo-Wschodniej udał się do Kijowa. Wydarzenie to przejdzie zapewne do historii, tak jak wcześniejsza, lecz powzięta w równie dramatycznych okolicznościach, wyprawa jego brata do Gruzji w 2008 roku. W tym samym czasie Donald Tusk również nie próżnował – udał się na Węgry, gdzie toczy się właśnie inna bitwa.
Bitwa polityczna o pokonanie partii Fidesz Viktora Orbána. Toczą ją zjednoczone siły tamtejszej opozycji, współtworzone przez Koalicję Demokratyczną, Węgierską Partię Socjalistyczną, Dialog dla Węgier, Węgierską Partię Zielonych, Momentum i Jobbik. Czyli skład od skompromitowanej totalnie lewicy, której rządy, niczym nieudolność późnej PO, otworzyły Orbánowi drogę do władzy, aż do Jobbiku. Partii, która jeszcze niedawno była tak czarnym charakterem opowieści o Węgrzech, że zaproszenie na patriotyczny koncert sympatyzującego z nią artysty, stało się przyczyną wielkiej burzy wokół warszawskiego CSW, bojkotu imprezy ze strony kilku muzyków i innych tego typu atrakcji.
Co ciekawe koalicja ta dowodzona jest dziś przez robiącego szybką karierę polityka, którego od Fideszu różni ideowo chyba tylko to, że kiedyś się na swoją dawną partię obraził. Słowem, jest to siła niespójna, którą łączy jedynie chwilowy wspólny wróg, tak naprawdę trudno będzie wyobrazić sobie jej rządy. Sondaże czasem dają im jednak niewielką przewagę, nic więc dziwnego, że nasi opozycjoniści wypatrują „Budapesztu w Warszawie” nie mniej niecierpliwie, niż kiedyś czyniła to nasza prawica.
Wojna na Ukrainie trochę zmieniła również węgierską politykę. Tamtejsze media niespecjalnie wcześniej się tym zajmowały, stąd skala tego wydarzenia zaskoczyła niektórych Węgrów, dla innych nie jest to wciąż istotny temat. Niemniej, podobnie jak stało się to u nas, zachowawcza polityka Orbána w tej sprawie rozminęła się z oczekiwaniami części elektoratu, a na tej nucie postanowiła zagrać opozycja. Przywódca Fideszu sprawił tym samym nieoczekiwany prezent również tym polskim politykom i komentatorom, którzy za wszelką cenę chcieliby wykazać rzekomą „prorosyjskość” PiS na podstawie wypowiedzi, przede wszystkim, sprzed napaści Rosjan na sąsiada, zagranicznych partnerów i sojuszników tej partii.
I w ten nurt miał okazję wpisać się Tusk, podróżujący do Budapesztu, by poprzeć walczących o wygrane wybory przyjaciół. Dziwnym jednak trafem, ktoś pokierował wizytą szefa PO w ten sposób, by wyglądała ona przede wszystkim na poparcie najbardziej skrajnej siły politycznej anty-Fideszu, czyli Jobbiku. Partii do niedawna skrajnie prorosyjskiej, antysemickiej, rasistowskiej, która uznała aneksję Krymu. Partii, której wszystko wybaczono, gdy na użytek długoterminowej strategii odsunięcia Orbána od władzy postanowiła wdziać chadecką maskę.
Ta wizyta to potężna kompromitacja zarówno Tuska, jak i jego obrońców, gumkujących dziś historię Jobbiku i tłumaczących, że przeszłość nie ma żadnego znaczenia. Zastanawiam się, kto podsunął liderowi Platformy ten nieszczęśliwy pomysł. Może wyciągnie on z tego wydarzenia naukę na przyszłość, by uczestniczyć w imprezach wyborczych tylko tych partii, których biogramów w Wikipedii nie trzeba przy tej okazji czyścić i cenzurować.