Nawrocki w wywiadzie dla #GP: Silna Polska liderem Europy i kluczowym sojusznikiem USA Czytaj więcej w GP!

Wojskowa analiza militarnych aspektów inwazji. Ekspert dla Niezalezna.pl: Rosjanie na dziś nie mają odwodów

W rozmowie z naszym portalem doktor habilitowany profesor Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych Adam Radomyski stwierdził, że prezydent Żeleński wie, że „strefa zakazu lotu” nad Ukrainą nie jest możliwa do zrealizowania i domaga się jej po to, aby wpływać tak na Rosję, jak i na międzynarodową opinię publiczną. I dlatego – przewiduje nasz ekspert – cała ukraińska obrona powietrzna prawdopodobnie zostanie przerzucona na naziemne systemy obrony przeciwlotniczej, które już odnoszą bardzo duże sukcesy.

Mvs.gov.ua

Czym właściwie byłoby „zamknięte niebo nad Ukrainą”, którego tak bardzo domaga się prezydent Zełenski?

Jest to metoda, która już była wykorzystywana w kilku konfliktach zbrojnych. Między innymi taką „strefę zakazu lotu” (po angielsku „no fly zone”) stworzono w 1991 roku (po pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej) nad terytorium irackich Kurdów. Bo była obawa, że Saddam Husajn może atakować tych Kurdów. I tam właśnie utworzono „strefę zakazu lotu”. Na czym ona polega? Na tym, że lotnictwo kontroluje tą strefę i każda próba jej naruszenia, czyli wkroczenia jakiegoś statku powietrznego w tą strefę, powoduje reakcję.

Reakcja z reguły sprowadza się do zniszczenia lub przegonienia – mówiąc kolokwialnie – statku powietrznego, który nieprawnie znalazł się w strefie.

W Iraku była jeszcze inna kwestia. Bo w tej strefie zakazu lotu irackim siłom zbrojnym, a głównie Saddamowi Husajnowi, zakazano jeszcze umieszczania środków przeciwlotniczych, tworzących bezpośrednie zagrożenie dla lotnictwa sił koalicyjnych.

Później „strefę zakazu lotu” stworzono w 2011 roku w czasie operacji przeciwko Kaddafiemu w Libii. Wtedy wojska - wcześniej koalicyjne, a później już NATO, które przejęło dowodzenie w tej operacji - taką strefę egzekwowały.

Natomiast jeżeli chodzi o tą strefę na Ukrainie: z mojego punktu widzenia i z punktu widzenia przepisów ona nie jest do zrealizowania przez NATO. Przede wszystkim dlatego, że te dwie operacje, których dałem przykład (a takich przykładów jest więcej), były prowadzone przez siły koalicyjne skupione wokół Stanów Zjednoczonych pod auspicjami Organizacji Narodów Zjednoczonych (ONZ). Bo przypominam: w 1991 roku została wydana rezolucja ONZ, która de facto uprawniała interwencję przeciwko Irakowi po zajęciu części Kuwejtu. To jest raz.

Druga kwestia: „strefa zakazu lotu” nad Ukrainą oznaczałaby nic innego jak bezpośrednie zaangażowanie się sił NATO w ten konflikt wojenny. Bo niech pan sobie wyobrazi, że rosyjski samolot lub śmigłowiec wlatuje w tą strefę zakazu lotu, którą wprowadziły siły NATO. Wtedy - tak, jak mówiłem - reakcja jest jednoznaczna. Z reguły dąży się do zabezpieczenia tej strefy przez siły wydzielonego lotnictwa NATO. Na ogół to jest kilkadziesiąt samolotów. Bo generalnie wiadomo, że samolot nie będzie wisiał w powietrzu strefy przez dwadzieścia cztery godziny, bo musi wylądować. Nawet jeśli ma tankowanie w powietrzu. Jest to też kwestia percepcyjna: załoga nie może kilkanaście godzin być w powietrzu!

„Strefa zakazu lotów” nad Ukrainą prowadziłaby więc do bezpośredniego zaangażowania się NATO w konflikt wojenny, czego NATO po prostu nie chce. Biorąc pod uwagę nawet cele Sojuszu Północnoatlantyckiego, które mówią jasno i wyraźnie o sojuszu typowo obronnym.

Rozumiem, dlaczego pana prezydent Zełenski domaga się „strefy zakazu lotów”. Natomiast na pewno doskonale wie (bo przecież ma mądrych doradców), że z punktu widzenia formalno-prawnego jest to życzenie albo żądanie na dzień dzisiejszy nie do spełnienia.

To dlaczego je ponawia?

Ponawia po to, żeby wpływać na międzynarodową opinię publiczną. Jest to też wpływanie na Rosję. Bo Rosja do końca nie jest pewna tego, czy za którymś z kolei żądaniem prezydenta Zełenskiego, jakiś kraj NATO, albo w ogóle Sojusz, nie ugnie się, ulegając tej perswazji. Jednak z punktu widzenia NATO „zamknięte niebo nad Ukrainą” nie jest możliwe do wprowadzenia bez bezpośredniego zaangażowania się Sojuszu w wojnę na Ukrainie.

Słyszałem opinię, że jeśli Rosjanie będą atakować ludność cywilną na jeszcze większą skalę, to może to sprowokować NATO do włączenia się w konflikt ukraiński.

Wtedy mówilibyśmy już o udziale sił zbrojnych NATO, który nie będzie ograniczał się do wprowadzenia „strefy zakazu lotu”, ale będzie znacznie szerszy, dotycząc działań na lądzie. A prawdopodobnie i na morzu. Czyli na wszystkich – można powiedzieć – „środowiskach pola walki”.

Wówczas mielibyśmy do czynienia już z otwartą wojną NATO i Rosji?

Dokładnie tak! I dlatego w decyzjach i informacjach płynących z NATO, a głównie od ministrów obrony Wielkiej Brytanii, Francji oraz Niemiec, widać jasno deklarowaną niechęć do wprowadzenia „strefy zakazu lotów”.

Bo generalnie wiadomo, związane by to było z bezpośrednim zaangażowaniem się NATO. Nie ma innej opcji. Bo trudno przyjąć jako założenie tezę, że po wprowadzeniu „strefy zakazu lotu” rosyjskie samoloty czy śmigłowce będą się trzymały z daleka od tej strefy. Ja sobie tego nie wyobrażam, bo to wiązałoby się z zakończeniem działań wojennych. Przecież bez wsparcia z własnych sił powietrznych, wojska na lądzie, które już dzisiaj mają duży problem, miałyby go jeszcze większy. Wtedy zresztą prowadzenie działań wojennych po prostu traciłoby jakiekolwiek argumentację i sens.

A przekazywanie Ukraińcom samolotów? Na przykład przez Polskę?

To oczywiście jest możliwe. Tak, jak zaznaczają zarówno wojskowi, jak i cywilni eksperci. Jednak – oczywiście - te samoloty muszą zostać wcześniej odpowiednio przygotowane. A mianowicie: wszystkie natowskie systemy IFF zamontowane w samolotach MIG-29 musiałyby być prawdopodobnie wymontowane. Chyba, że NATO podejmie decyzję, iż można dać Ukraińcom samoloty z tymi systemami. Ale ja byłbym bardzo ostrożny. Dlatego, że jeżeli IFF, czyli system identyfikacji samolotów w zakresie „swój-obcy” (tak zwany „transponder”), dostałby się w niepowołane ręce (w tej sytuacji Rosji), to – prawdę mówiąc – trzeba by w całym NATO zmieniać systemy na praktycznie wszystkich statkach powietrznych. Bo nie oszukujmy się: wszystkie częstotliwości IFF byłyby wtedy rozebrane na czynniki „pierwsze”, bardzo wnikliwie zbadane przez ekspertów i prawdopodobnie byłyby już nieskuteczne.

Ale jeśli chodzi o kwestię organizacyjną, to przekazanie samolotów wydaje się być wykonalne. Dlatego, że większa część krajów natowskich i tak już przekazuje uzbrojenie dla Ukrainy. A przecież samoloty to też element uzbrojenia. Sprawa byłaby inna, gdyby te samoloty operowały z lotnisk na terytorium jakiegoś kraju NATO. Na przykład Polski.

Albo gdyby latali w tych samolotach polscy piloci. Wiemy jednak, że w sytuacji przekazania Migów-29 Ukrainie, z całą pewnością lataliby na nich tylko ukraińscy piloci.

I dodam, że wymontowanie natowskich systemów elektronicznych na pewno wymaga pewnego czasu. Bo chodzi nie tylko o usunięcie IFF. Według bowiem ekspertów z sił powietrznych wtedy, gdy weszliśmy do struktur natowskich, nasze Migi-29 przeszły dwie modernizacje. W ich trakcie kilka elementów w kokpicie samolotów Mig-29 zostało po prostu zmienionych. Dlatego też – jak już mówiłem - przekazanie tych samolotów wymagałoby czasu. Ale jest możliwe.

Może być natomiast problem z tym, skąd te samoloty będą latały. Bo - na przykład – one zostaną przekazane, ale gdzie będą bazowały? Czy jest jeszcze jakieś lotnisko albo baza lotnicza, która by przyjęła te statki powietrzne i z której by mogli ich ukraińscy piloci operować: prowadzić misje bojowe albo wykonywać zadania? Bo Rosjanie też bacznie obserwują. Świadczy o tym - między innymi - ostrzał lotniska w Winnicy, które jest de facto lotniskiem cywilnym. Ale na wojnie – jak to mówią eksperci – nie ma cywilnych lotnisk. Bo one są zawsze dostosowane pod cele i zadania sił zbrojnych. I już widać, że Rosjanie sukcesywnie realizują ostrzały baz lotniczych i lotnisk cywilnych.

Dlatego też wciąż kurczy się możliwość przyjęcia na bazę „natowskich” samolotów. Bo przecież samolot jako taki potrzebuje pewnego wsparcia: musi być paliwo, muszą być odpowiednie systemy nawigacji. Musi być po prostu odpowiednia infrastruktura lotnicza!

Trzeba by się też zastanowić nad tym, czy te samoloty ma przekazać jedynie Polska. Bo Migi-29 posiada nie tylko Polska. Na pewno mają je też Bułgarzy. A oprócz tego są jeszcze samoloty szturmowe Su-25, które posiadają Słowacja i Bułgaria. I to też są bardzo ciekawe samoloty! Dlatego, że one są wykorzystywane bezpośrednio do wsparcia wojsk walczących, czyli po prostu na pierwszej linii. Jest to więc idealny środek do niszczenia kolumn wojskowych. Bo tak prawdę mówiąc, należałoby też pomyśleć nad tym, na ile dwadzieścia siedem czy osiem samolotów Mig-29 przekazanych Ukrainie poprawiłoby albo zwiększyło zdolności obrony powietrznej sił ukraińskich. Weźmy tu pod uwagę fakt, że jest to samolot typowo myśliwski, czyli głównie przygotowany do walki z przeciwnikiem w powietrzu. A nie do realizacji innych zadań. Na przykład tak zwanego „bezpośredniego wsparcia lotniczego”.

Chciałbym kontynuować Pana myśl o tym, że ukraińskie lotniska z biegiem czasu będą po prostu niszczały. Rozumiem więc, że Ukraińcy będą mieli coraz mniejsze szanse na walkę w powietrzu, jeśli ta wojna dłużej potrwa?

Nie ulega wątpliwości, że intensywność użycia ukraińskiego lotnictwa będzie z dnia na dzień malała. Jeśli oczywiście Rosjanie będą działać tak, jak do tej pory! A zapewne będą! Sądzę więc, że prawdopodobnie dalej będzie trwało poszukiwanie jakichś lotnisk i ich niszczenie. One zresztą nie muszą być całe zniszczone. Wystarczy, jak pas startowy (czy pasy) zniszczy się lub uszkodzi na tyle, że uniemożliwi to start i lądowanie statków powietrznych. Bo statek a śmigłowiec to całkiem inna sprawa. Wystarczy kawałek polany i śmigłowiec wystartuje oraz wyląduje. A w przypadku wojskowych statków powietrznych musi być utrzymana odpowiednia infrastruktura, czyli pasy startowe o odpowiedniej długości. Bo nie z każdego pasa startowego samolot wystartuje. Muszą więc być odpowiednie lotniska o odpowiedniej infrastrukturze. A ta infrastruktura będzie się - niestety - kurczyła. To nie ulega wątpliwości! Bo Rosjanie, co by nie powiedzieć, może niezbyt udolnie prowadzą tę operację, ale o tych podstawowych zasadach prowadzenia działań przez siły powietrzne doskonale wiedzą. I będą na pewno kładli coraz większy nacisk na niszczenie infrastruktury lotniczej po to, aby ograniczyć możliwości użycia samolotów.

Z takiego punktu widzenia wydaje mi się prawdopodobną sytuacja, że po stronie ukraińskiej cała obrona powietrzna zostanie przerzucona na naziemne systemy obrony przeciwlotniczej, które odnoszą bardzo duże sukcesy. I tu – generalnie - nie zgodzę się z wieloma opiniami ekspertów twierdzących, że Ukraina ma słaby system obrony przeciwlotniczej. Powiem tak: życzyłbym sobie mieć w Polsce taki system obrony przeciwlotniczej, jaki ma Ukraina. Nie zapominajmy, że Ukraińcy sami produkują nowoczesne systemy obrony przeciwlotniczej. Takie jak - na przykład - Buk, Thor, S-300. Na dzień dzisiejszy my możemy o takich systemach - delikatnie mówiąc - niestety tylko pomarzyć. A to są systemy, które mają zdolności zwalczania rakiet manewrujących i innych małogabarytowych celów powietrznych. I widać, że to robią. I to dosyć dobrze! Można nawet powiedzieć: nadspodziewanie dobrze!

Już nie liczę takiej „drobnicy”, jak na przykład systemy „Tunguzka”, które prawdopodobnie są wykorzystywane głównie do osłony wojsk operacyjnych. Oczywiście w takim terenie działań i przy takim ich sposobie bardzo groźne są również przenośne systemy rakietowe typu „Piorun”, które dostarczyła Polska. A w ukraińskich rękach są także amerykańskie Stingery. Ukraińcy mają też wyprodukowane przez Rosjan systemy „Igła”. Tego jest dosyć sporo.

Te systemy stanowią bardzo duże zagrożenie. Dlatego, że są obsługiwane przez pojedynczych żołnierzy. A organizując umiejętnie tak zwane „zasadzki przeciwlotnicze”, jak to mówimy w specjalistycznej nomenklaturze, naprawdę można wyrządzić bardzo duże szkody, jeżeli chodzi o lotnictwo. W szczególności lotnictwo wojsk lądowych. Mówię tutaj o śmigłowcach. Ale też o samolotach, jeżeli tylko zostaną zaskoczone. Właśnie z zasadzki przeciwlotniczej!

Wymienione przeze mnie systemy wywołują straty. I po stronie rosyjskiej widać duże straty samolotów i śmigłowców. Oczywiście pod warunkiem, że podawane dane są rzetelne i prawdziwe. Myślę, że jakaś korekta pewno będzie. Ale dopiero po zakończeniu wojny, bo tak z reguły jest. Tak czy inaczej: znane nam obecnie straty Rosjan robią naprawdę wielkie wrażenie. Bo zniszczenie ponad dziewięćdziesięciu śmigłowców i ponad osiemdziesięciu statków powietrznych, czyli samolotów, to są też koszty. Jeden samolot z nowszej generacji kosztuje około dwudziestu, trzydziestu milionów dolarów. Niekiedy nawet do pięćdziesięciu milionów! Już nie mówiąc o śmigłowcach K-52 czy Ił-8, które kosztują minimum trzydzieści parę milionów dolarów. Albo o systemach przeciwlotniczych takich jak „Pancyr”, który kosztuje – zgodnie z moimi szacunkami – około dwudziestu jeden milionów dolarów. A już kilkadziesiąt takich systemów Rosjanie stracili! Wojna więc to też koszty ekonomiczne. I wydaje mi się, że ona Rosję kosztuje bardzo dużo.

Druga sprawa: Rosjanie posiadają trochę rakiet „Iskander”. To są rakiety taktyczno-operacyjne, balistyczne. Z trajektorią manewrowania w ostatniej fazie lotu. Ale prawdę mówiąc: nikt do końca nie wie, ile tych rakiet mają na stanie. A przecież nie „wystrzelają się” do ostatniej rakiety. Wydaje mi się więc, że jeżeli chodzi o „Iskandery”, to ostrzały rakietowe też nie będą aż takie częste. To samo dotyczy rakiet manewrujących „Kolibr”. To są nowoczesne środki. Ale drogie! I prawdopodobnie Rosjan nie stać na to, żeby te środki stosować w masowy sposób. Zresztą widać, że już zaczęli stosować znacznie tańszą broń rakietową. Na przykład systemy „Grad” lub BF-21. Albo inne systemy rakietowe starszej generacji. A to są niekierowane i nieprecyzyjne środki powierzchniowego rażenia. Tak samo jak niekierowane bomby FAT-500, które w szczególności są używane przeciwko aglomeracjom miejskim. Bo dobrze niszczą budynki i miasta.

A czy ktoś w tym konflikcie zbrojnym obecnie wygrywa? A może jest pat?

Wydaje mi się, że Rosjanie na dzień dzisiejszy nie mają odwodów operacyjnych. Podzielam tu opinię pana generała Skrzypczaka. Potwierdzają ją centralne służby rozpoznawcze Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych, które obserwują sytuację na Ukrainie, mając w nią bardzo duży wgląd. A nie oszukujmy się: jest jeszcze kosmos oraz przestrzeń powietrzna. I dlatego te informacje na pewno są wiarygodne.

Amerykanie więc mówią, że sto procent wszystkich rosyjskich sił zostało już wprowadzonych. I teraz, bez podciągnięcia nowych sił w rejon Białorusi i na obszar nadgraniczny, Rosjanie nie są w stanie zrealizować żadnych celów operacyjnych. Widać to na poziomie taktycznym: Rosjanie albo otwierają nowe kierunki, albo chcą drążyć i prowadzić działania na kierunkach już otwartych. Ale jest to wymiar taktyczny, a nie operacyjny. Już nie mówiąc o celach strategicznych, który sobie wcześniej założono, planując to działanie. I zapewne właśnie z powodu konieczności wprowadzenia na Ukrainę nowych jednostek ostatnio często słyszymy o potajemnych, nieoficjalnych mobilizacjach w różnych częściach Federacji Rosyjskiej. W tym też o jakichś nowych jednostkach lotniczych, które mają zostać rozlokowane (albo już są w trakcie przerzutu) głównie na terytorium Białorusi. I one mogą wspomóc już działające jednostki.

Ale trzeba pamiętać, że siłom powietrznym trudno będzie wygrać wojnę. Nawet jeżeli zostaną wzmocnione. Dlatego, że przede wszystkim brakuje sił lądowych, które by zajmowały teren. A te siły są już na wyczerpaniu. Straty wielu pododdziałów sięgają trzydziestu procent. Niekiedy może nawet pięćdziesięciu. A w takim przypadku, pododdziały – na przykład bataliony lub grupy bojowe, tracą swoją zdolność do działań. Dlatego też muszą być ściągnięte z linii frontu i muszą odtworzyć swoją zdolność bojową. Czyli zostać uzupełnione świeżymi siłami: żołnierzami i sprzętem. Bo po prostu mają za dużo strat: zarówno w sile żywej, jak i w sprzęcie.

A więc mówiąc prosto: Rosjanie w tej chwili przegrywają?

Wie Pan, nie można powiedzieć, że przegrywają. Na pewno na dzień dzisiejszy nie są w stanie zrealizować swoich celów: okrążyć Kijowa oraz rozciąć i zająć wschodniej Ukrainy, czyli terenów do linii Dniepru. Dlatego, że sił, których na to potrzebują, po prostu nie mają. I teraz wszystko zależy od decyzji, jakie podejmie Putin: czy podciągnie odwody, czy dokona jakiejś mobilizacji, bo potrzeba mu ludzi. Ale jeśli nawet dokona mobilizacji, to wydaje mi się, że tych sił nie jest w stanie od razu wprowadzić. Dlatego, że one muszą zostać przeszkolone. W ramach szkolenia przewidziany jest tak zwany „okres zgrywania”. On trwa przynajmniej kilku tygodni. Jest tak długi po to, aby żołnierze umieli ze sobą współpracować. Bo oni są powoływani z rezerwy. Nie wiadomo, kiedy wcześniej byli powołani do wojska i jak długo w nim byli. A przecież w armii zmieniają się systemy i procedury. I żołnierzy rezerwistów trzeba po prostu przygotować, zapoznając ich z tymi nowymi systemami i procedurami. Chyba że Rosjanie – jak to często bywało – rzucą ich jako „mięso armatnie”.

Bo wydaje mi się, że tam nic się nie zmieniło i wciąż obowiązuje filozofia radzieckiej, czyli przede wszystkim „masowej” armii. A pojedynczym żołnierzem faktycznie nie za bardzo się przejmowano. I widać to teraz, jeżeli chodzi o pierwsze dni wojny na Ukrainie, gdzie jest bardzo dużo poborowych. Pamiętajmy, że armia rosyjska to nie jest armia zawodowa. To jest armia w części kontraktowa. A co czwarty żołnierz w armii rosyjskiej jest z poboru. Jeżeli więc przyjmiemy, że rosyjska armia ma milion ludzi, a co czwarty z nich jest żołnierzem poborowym, to liczymy, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy to są poborowi - młodzi ludzie. Nie do końca przeszkoleni i przygotowani do tego typu działań.

Chyba jednak Rosjanie mogą skierować na Ukrainę pozostałe stałe jednostki, które mają na stanie? Jak mają milion ludzi, to dużo im jeszcze zostało!

Teoretycznie tak. Ale praktycznie nie mogą tego zrobić. Bo przecież nie zostawią całego kraju bez należytej ochrony. Pamiętajmy, że obszar Federacji Rosyjskiej jest bardzo rozległy. Pamiętajmy też, że od wielu, wielu lat Rosja jest skonfliktowana z innymi państwami odnośnie terytoriów. Na przykład z Japonią i Chinami. I w tych regionach rosyjska sytuacja terytorialna nie jest do końca rozwiązana.

Rosjanie więc nie mogą sobie pozwolić na to, żeby sto procent swoich sił przerzucić na Ukrainę. Bo wtedy podjęliby bardzo duże ryzyko. A również nie mogą wykluczyć tego, iż NATO w końcu zostanie sprowokowane przez Putina albo na którymś etapie konfliktu samodzielnie podejmie jakieś działania lub decyzje. A może inny kraj – niebędący członkiem NATO - po prostu upomni się o pewne rzeczy lub podejmie jakieś działania? Zawsze jest takie ryzyko! Rosjanie na pewno o tym doskonale wiedzą. I uważam, że nie są w stanie wszystkich sił zaangażować na Ukrainie. Absolutnie! Muszą część sił zostawić na własnym terytorium, które pod względem obszarowym jest bardzo duże.

Ile – w takim razie - mogliby jeszcze wprowadzić tysięcy żołnierzy?

Jeżeli przyjmiemy, że wprowadzono około (różne są szacunki) od stu dwudziestu do stu pięćdziesięciu tysięcy, to powiem szczerze: mogliby jeszcze ewentualnie wprowadzić około pięćdziesięciu, maksymalnie do stu tysięcy. Ale oczywiście po zorganizowaniu przynajmniej jakiejś ograniczonej mobilizacji. Bo przecież widzimy, że Putin nie chce ogłosić powszechnej mobilizacji. Dlaczego? Dlatego że ogłoszenie powszechnej mobilizacji jednoznacznie świadczyłoby o tym, że Rosjanie – tak prawdę mówiąc – okłamują całe społeczeństwo o tym, iż osiągają sukcesy. W niektórych rosyjskich mediach są nawet informacje, że lada dzień cała Ukraina zostanie zajęta, a jej mieszkańcy idą i witają żołnierzy kwiatami. Ogłoszenie powszechnej mobilizacji przekreślałoby tą całą propagandę i narrację, która do tej pory jest realizowana w Rosji. Bo wtedy wszyscy zaczęliby się zastanawiać: jeżeli takie sukcesy osiągamy, to po co dodatkowi ludzie?

Natomiast kluczowe jest to, ile Rosjanie są jeszcze w stanie wydzielić dodatkowego, świeżego sprzętu. W tym sił lotniczych. Według moich analiz Rosjanie dysponują ogólnie około 1800-1900 różnych statków powietrznych. Mówię tutaj nie o śmigłowców, ale o statkach typu samoloty. Oczywiście są to samoloty różnych generacji. To jest inna sprawa.

Druga kwestia: trzeba by przeanalizować, ile maszyn z tego potencjału jest sprawnych technicznie. Bo tu jest bardzo dużo niewiadomych. Różne są oceny, jeżeli chodzi o sprawność techniczną tych samolotów, które można by wykorzystać. Wydaje mi się, że ona nie jest najwyższa. Przynajmniej tak się okazało w 2008 roku podczas konfliktu w Gruzji. Bo wtedy pułki lotnicze, które dostały określone zadania, nie były w stanie ich zrealizować. Dlatego, że miały mnóstwo niesprawnego sprzętu. Samolotów, których nie można było poderwać do lotu ze względu na to, że brakowało części zamiennych i innych rzeczy.

Wiem, że Rosjanie wyciągnęli z tego część wniosków. Widać to po nowych strategiach: wojskowej i bezpieczeństwa, które później zostały jeszcze dwukrotnie zmienione.

Przyjęto wtedy nieco inny model sił zbrojnych: mniej licznych, ale lepiej zorganizowanych i wyposażonych. Tak to przynajmniej teoretycznie wyglądało. Praktyka pokazuje, że to się chyba Federacji Rosyjskiej nie do końca udało zrobić, jeżeli chodzi o nowoczesność sprzętu. Bo widzę niektóre sprzęty (między innymi bojowe wozy piechoty), które mają po kilkadziesiąt lat!

I pamiętajmy, że nowej technologii jest bardzo nieduży procent. Chodzi mi - na przykład – o te czołgi i systemy rakietowe, które mogliśmy oglądać na defiladach w Moskwie. One generalnie są! Ale w przeważającej większości rosyjski sprzęt jest – można powiedzieć – dość leciwy i na pewno już odbiega od wymogów współczesnego pola walki.

A czy można powiedzieć, że czas gra na korzyść Ukraińców, a nie Rosjan?

Bez wątpienia, bez wątpienia! Przede wszystkim czas pozwala na odtwarzanie, dozbrajanie i wyposażanie. Pamiętajmy też – co zresztą podkreślali Ukraińcy - że już ponad sto tysięcy ludzi o różnym przygotowaniu wcielono do Obrony Terytorialnej. I potrzebny jest czas, aby tych ludzi wyszkolić.

A biorąc pod uwagę fakt, że na Ukrainę prawdopodobnie napłynie dużo weteranów z różnych państw (wydaje się, że jest tu duże zainteresowanie), to na pewno w dużej mierze zostaną oni wykorzystani do szkolenia żołnierzy Obrony Terytorialnej. Niektórzy z nich mają jakieś przygotowanie wojskowe, ale inni tego przygotowania po prostu nie mają. Muszą więc posiąść przynajmniej podstawowe zasady umiejętności użycia broni. Bo jeżeli ich nie posiądą, to będzie zagrożenie, że postrzelą swojego kolegę. Do tego nie można dopuścić!

Chociaż – prawdę mówiąc – na każdej wojnie dochodzi do przypadków tak zwanego „ognia bratobójczego”. Zresztą po stronie rosyjskiej już potwierdzono kilka przypadków „ognia bratobójczego”. Zdarzało się też, że rosyjskie samoloty przez przypadek atakowały swoje pododdziały. Co wynika przede wszystkim z braku koordynacji.

Jestem zresztą bardzo zawiedziony sposobem dowodzenia armią radziecką. Przepraszam! Rosyjską! Bo myślałem, że oni są na wyższym poziomie organizacyjnym. A widać - niestety – filozofię myślenia, która u nas była w czasach Układu Warszawskiego. Ujawnia się to przede wszystkim w sposobie działania. Widać też, że rosyjskie procedury są stare. Nie dostosowane do wymogów i działań współczesnego pola walki. 

Widoczne jest również absolutne niedocenienie armii ukraińskiej. Wydaje mi się, że albo ktoś nie chciał słuchać wywiadu rosyjskiego, albo informacje wywiadowcze zostały przez gremia decydentów zlekceważone.

 



Źródło: niezalezna.pl

Eryk Łażewski