To nie jest najlepszy czas dla Europejskiej Partii Ludowej. EPL już w ostatnich wyborach do PE wypadła słabiej niż zazwyczaj, choć zachowała swą pozycję największej siły politycznej tego gremium. Polityka europejska jednak się zmienia, choć nie jest to proces jednokierunkowy. Nawet odwrotnie, można dopatrzyć się w nim, o zgrozo, pewnej dialektyki. Jeśli porównać wyniki wyborów do parlamentu Europejskiego z 2014 i 2019 roku widać osłabienie chadecji i socjaldemokracji, przy dużym wzroście znaczenia liberałów i trochę mniejszym, lecz również znaczącym, zielonych.
Mająca na pokładzie PiS frakcja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w obecnej kadencji jest mniej liczna niż poprzednio, choć akurat ta grupa wymyka się głównej tezie, na jej sytuację wpłynęło odejście z Unii, więc i PE, przedstawicieli Wielkiej Brytanii. Bardzo w siłę urosła druga prawicowa frakcja europarlamentu, „Tożsamość i Demokracja”, skupiająca takie siły, jak Alternatywa dla Niemiec, francuskie Zjednoczenie Narodowe czy włoską Ligę. W poprzedniej kadencji jej poprzedniczka, Grupa Europa Wolności i Demokracji Bezpośredniej miała 48 deputowanych, po wyborach w 2019 roku to już 73. Przed tym głosowaniem niektórzy (przyznam, że byłem w tej grupie) spodziewali się jeszcze lepszych wyników obu prawicowych frakcji, które wpłynęłyby na zahamowanie wzmacniających się wzajemnie szaleństw eurokratów, obsesji integracji, specyficznie pojmowanej ekologii czy politycznej poprawności. Jak wiemy, stało się zupełnie inaczej, czego skutki Polska wraz z Węgrami odczuwa dziś najmocniej ze wszystkich państw Unii. Niemniej widać, ze tracą partie bliższe nijakiemu centrum, zyskują zaś siły bardziej wyraziste. Wielkim ciosem dla EPL były niedawne wybory w Niemczech, po których CDU-CSU stała się największą partią opozycyjną.
Dwie konserwatywne frakcje PE dużo łączy, sporo też dzieli, jednak współpraca wydaje się dziś nieuchronna. Prawnicze samodzierżawie TSUE, czy wprost formułowane plany pełnej integracji i likwidacji państw narodowych stanowią dziś realne zagrożenie zarówno dla tożsamości poszczególnych państw, jak i dla demokracji. Ujawniona zaledwie kilka dni temu afera, polegająca na handlu wpływami i korupcji w TSUE, a także nieformalnych więzach towarzyskich i wspólnych imprezach sędziów i polityków EPL pokazuje wyraźnie, jak mało wspólnego unijne elity mają i z demokracją, i praworządnością. Tu nie ma żadnego trójpodziału władzy, jest tylko wzajemne zapewnianie sobie wszechwładzy i bezkarności. Nic dziwnego więc, ze narasta przeciw temu bunt wielu partii i obywateli, przywiązanych do swoich wolności, praw i, przede wszystkim, podmiotowości.
Partie, które spotkały się kilka dni temu w Warszawie, mają na wiele spraw różne spojrzenie – i to potwierdza tylko, że chodzi tu właśnie o różnorodność, o prawo do własnego zdania i swobodnej dyskusji, w której, być może, uda się nowych sojuszników przekonać do naszych racji. Łączy je jednak na tyle dużo, by wywołać niepokój europejskiego głównego nurtu. I zapisanie całej frakcji, z PiS na czele, do stronnictwa rosyjskiego. Wyjątkowo bezczelne w chwili, gdy to właśnie polityka czołowych sił unijnej polityki doprowadziła do uzależnienia Unii od rosyjskiego gazu, ukończenia Nord Stream 2, a w konsekwencji otworzyła Putinowi drogę do ataku na Ukrainę.