Nieoficjalnie wiadomo, że kolejny demokratyczny kongresman wycofa się z polityki i nie weźmie udziału w przyszłorocznych wyborach. Demokraci boją się, że to dopiero początek fali dezercji.
George Kenneth Butterfield pochodzi ze znanej w Północnej Karolinie rodziny. On sam został prawnikiem specjalizującym się w sprawach dotyczących praw obywatelskich i w 1988 roku został sędzią stanowego Sądu Wyższego. Kongresmanem został w 2004 roku w wyborach specjalnych po tym, gdy zajmujący to miejsce polityk został oskarżony o defraudację. Od tego czasu wygrywał co 2 lata kolejne wybory, był też przewodniczącym zrzeszającego czarnoskórych kongresmanów Czarnego Caucusu.
Lokalny portal Spectrum News 1 ujawnił w oparciu o anonimowe źródła, że Butterfield nie będzie się jednak starał w przyszłym roku o dziesiątą kadencję. Inne lokalne portale również o tym informują. Jego biuro na razie odmówiło komentarzy w sprawie doniesień o jego rezygnacji, ale podkreślili, że wkrótce, być może jeszcze dzisiaj, wyda w tej sprawie odpowiedni komunikat.
Portal WRAL donosi w oparciu o własne źródła, że za decyzją polityka stoi fakt, że republikańskie władze stanu zmieniły granice jego okręgu wyborczego, usuwając z niego mocno lewicowe obszary i dodając te bardziej prawicowe. Nowe okręgi wyborcze są ustanawiane w USA co dekadę po każdym spisie powszechnym i zwykle jest to kontrowersyjny proces, w którym obie partie oskarżają się o tzw. gerrymandering czyli takie wyznaczanie ich granic aby pomóc kandydatom swojej partii. Według portalu FiveThirtyEight jego poprzedni okrąg był bardziej demokratyczny o siedem punktów, a po zmianie jest tylko o jeden. Nieco wcześniej Kongresowy Komitet Narodowy Republikanów dodał jego nazwisko do listy Demokratów którym ich zdaniem da się odebrać stołek.
Sama rezygnacja Butterfielda nie wzbudziłaby raczej większych emocji, tym bardziej, że ma już 74 lata i od dawna kwalifikuje się na emeryturę. Jest on jednak już dziewiątym demokratycznym kongresmanem, który zdecydował się nie walczyć o reelekcję w przyszłorocznych wyborach. Dla porównania taką decyzję podjęło dopiero czterech republikańskich kongresmanów, w tym Adam Kinzinger i Anthony Gonzales, którzy oburzyli prawicę swoim poparciem dla impeachmentu Trumpa. Ostatnią „dezerterką” była Jackie Speier z Kalifornii, która ogłosiła w środę, że chce poświęcać więcej czasu rodzinie i przyjaciołom.
Od jakiegoś czasu w Waszyngtonie plotkuje się, że Demokraci są przerażeni tymi dezercjami i boją się, że to dopiero początek. Wkrótce kongresmani udadzą się do rodzinnych stanów na czterodniową przerwę z okazji święta dziękczynienia, a 13 grudnia rozpocznie się przerwa świąteczna, która potrwa do końca roku. Praktyka z poprzednich sezonów wyborczych pokazuje, że właśnie w ich trakcie wielu polityków podejmuje decyzje o rezygnacji z kandydowania – więc prawdziwa fala dezercji może się dopiero zacząć.
Dla polityków decyzja o rezygnacji ze startu jest prosta w sytuacji, w której nie mają zbyt wielkich szans na zwycięstwo. Gdyby w nich wystartowali i przegrali, to nie tylko zmarnowaliby pieniądze na nieudaną kampanię ale również mogłoby to mieć bardziej dotkliwy wpływ na ich kampanię wyborczą i utrudnić np. pozyskanie sponsorów w przyszłości. Dla partii jest to jednak kłopot, bo w takiej sytuacji muszą wybrać następnego kandydata i szybko go wypromować. W wielu mniej ideologicznych okręgach wyborczych sam fakt, że jest członkiem tej samej partii, raczej nie wystarczy.
Panika Demokratów jest tym bardziej uzasadniona, że na razie wszystko wskazuje na to, że czeka ich porażka. W Izbie Reprezentantów Republikanie muszą zdobyć zaledwie pięć miejsc więcej żeby odzyskać większość – a zdaniem ekspertów sam proces wytyczania nowych okręgów wyborczych im na to pozwoli. W Senacie muszą natomiast zdobyć tylko jedno dodatkowe miejsce. A to wszystko w trakcie wyborów w połowie kadencji prezydenta, tzw. midterms, które zwykle faworyzują opozycję.
Efekt ten jest szczególnie widoczny kiedy prezydent zasiadający w Białym Domu nie jest szczególnie popularny. To zła wiadomość dla Demokratów bowiem kolejne sondaże pokazują, że aprobata dla Bidena wynosi mniej niż 40%, co na tym etapie prezydencji jest jednym z najgorszych wyników od końca II Wojny Światowej. Najświeższe sondaże były robione jeszcze przed podpisaniem przez niego cieszącej się popularnością ustawy o finansowaniu infrastruktury i wielu Demokratów liczy na to, że pozwoli im się ona odbić w sondażach – ale nie brak też głosów, że przyjęto ją zbyt późno aby miała mieć istotny wpływ na kolejne wybory.
Ostatnio ku zaskoczeniu wszystkich Republikanom udało się wygrać również wybory burmistrza w Columbii, stolicy Południowej Karoliny. To miasto jest tak lewicowe, że w poprzednich wyborach Republikanie nie fatygowali się nawet z wystawieniem kandydata, a Demokracie w tym roku pomagali w kampanii najbardziej wpływowi przedstawiciele jego partii, z Barackiem Obamą włącznie. Wcześniej Demokraci przegrali też wybory gubernatora w uznawanej od jakiegoś czasu za lewicową Wirginii oraz niemal stracili mocno lewicowe New Jersey, chociaż ich kandydat zaczynał kampanię z dwucyfrową przewagą w sondażach.
Coraz częściej słychać głosy, że te niespodziewane zwycięstwa to nie tylko zapowiedź „czerwonej falii” - w USA czerwony jest kolorem kojarzonym z Republikanami – ale także sygnał, że nawet w mocno lewicowych okręgach Demokraci nie mogą już liczyć na łatwe zwycięstwa i kampanie bez wysiłku. Wielu komentatorów zauważa, że mogą one mieć bardzo demoralizujący wpływ na partię przed przyszłorocznymi midtermsami.