Wybory nowych szefów Platformy Obywatelskiej miały być dniem chwały i triumfu dla Donalda Tuska i całej jego partii. Swoją pozycję potwierdzić miał przecież wyczekiwany przez lata zbawca, człowiek, który zagubioną w ostatnich latach siłę polityczną poprowadzić miał wprost do zwycięstwa. Jaki kształt przywództwa w Platformie i kondycję samego ugrupowania zobaczyliśmy minionej soboty?
Zarówno politycy, jak i większość komentatorów, tych z prasy i TV, i, chyba nawet bardziej, tych z internetu, zdawało się wierzyć w to, że Platforma z niejasnych przyczyn daje PiS fory, co skończy się, gdy tylko wróci Tusk. Najlepiej ilustrował to w swoim czasie mem, w którym odwoływano się do Tolkiena, po „Dwóch wieżach” (oczywiście chodziło o niewybudowane budynki na Srebrnej z rozdymanej przez redaktorów „Wyborczej” rzekomej afery) nastąpić miał, zgodnie z chronologią „Władcy pierścieni”, „Powrót króla”, czyli Donalda Tuska właśnie. Sprawa Srebrnej nie była punktem zwrotnym w społecznym poparciu PiS, ponowne pojawienie się Tuska w polityce krajowej to co najwyżej koniec złudzeń dla wielu jego zwolenników.
W sobotę działacze Platformy wybierali przewodniczącego i szefów struktur lokalnych. Donald Tusk nie miał kontrkandydata, choć jeszcze gdy wracał do Polski, mogło się wydawać, że na bezpośrednią konfrontację zdecyduje się prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Gdyby przeanalizować obie te potencjalne kandydatury, można zaryzykować stwierdzenie, że to za Trzaskowskim przemawiałoby dużo więcej argumentów. Niezależnie bowiem od tego, jak oceniać jego pracę w Warszawie, będącą festiwalem lenistwa, wizerunkowych sztuczek, kompleksów i kolejnych awarii, pozostaje on najpopularniejszym politykiem opozycyjnym, mającym na koncie bardzo spektakularny wynik w wyborach prezydenckich.
Oczywiście polska polityka w 2020 r. była już zupełnie inna niż 15 lat wcześniej, niemniej Trzaskowski zdobył trzy miliony głosów więcej niż Tusk. Tyle że tego polityka poznaliśmy już jako mistrza zmarnowanych okazji, niezdolnego do dyskontowania własnych sukcesów. Rafał Trzaskowski nie stworzył ani nowego ruchu politycznego, ani zapowiedzianego związku zawodowego, nie stanął też ostatecznie do boju o przywództwo partyjne, choć Campus Polska, jedyne przedsięwzięcie, które po wyborach prezydenckich doprowadził do skutku, mógł być bardzo dobrym punktem wyjścia do takiej walki.
Tuskowi wyzwania nie rzucił też Grzegorz Schetyna, który najwyraźniej uznał, że zamiast odwołać się do całkiem niezłych dla Platformy czasów, czyli jego kadencji, skupi się na swoich ukochanych rozgrywkach frakcyjnych i gabinetowych. Niektórzy jako pretendenta widzieliby też Borysa Budkę, jednak trudno byłoby uznać jego kandydaturę za poważną, czasy Budki to moment największej sondażowej zapaści PO. Poprzednik Tuska mógłby, w odróżnieniu od pozostałej dwójki, pojawić się jedynie w roli figuranta, który partyjne głosowanie uczyniłby trochę bardziej demokratycznym.
Oto bowiem wybór Tuska w głosowaniu wyłącznie za tą jedną kandydaturą lub przeciw niej nie wzmacnia, a osłabia jego mandat. Działaczy pozostawiono bez wyboru, czyniąc z tego aktu wyborczego jedynie formalność. W partii odwołującej się na każdym kroku do demokracji i krytykującej Prawo i Sprawiedliwość za model wodzowski i „kult jednostki” wygląda to karykaturalnie.
Cały proces przejmowania władzy w partii przez Tuska w pewnym stopniu osłabia jego mandat. Najpierw „ręczne” sterowanie składem partyjnych władz i wymuszona rezygnacja upokorzonego Borysa Budki, potem rozstawianie po kątach wszystkich, mogących zagrozić jedynowładztwu, i temperowanie jednostek zbyt ambitnych (jak choćby Tomasza Grodzkiego, który próbował pozostać w partii współrozgrywającym, w której to roli Tusk go jednak nie widział), wreszcie wybory bez kontrkandydata.
Być może zresztą z tego, że ten sposób zdobycia władzy będzie dla nowego-starego lidera w jakimś stopniu deprecjonujący, Schetyna i Trzaskowski zdawali sobie sprawę i właśnie dlatego z pokorą przyjęli taką formułę głosowania. Równolegle jednak pokazuje ona słabość całej formacji. Okazuje się bowiem, że przez siedem lat, jakie upłynęły od wyjazdu byłego premiera do Brukseli, Platforma nie była w stanie wykształcić lidera na tyle odważnego, by wprost zakwestionować przywództwo polityka, który swoją partię porzucił i skazał na utratę władzy. Tym samym Donald Tusk wystartował w ustawionych pod siebie zawodach i uzyskał 97 proc. głosów. I liczba ta będzie się za nim ciągnąć długo, nie dodając mu bynajmniej chwały.
Jednak jeszcze ciekawsze wydają się wyniki przeprowadzonych równolegle wyborów przewodniczących regionalnych struktur. Choć i tu preferowano wariant z jednym kandydatem, w kilku okręgach głosujący otrzymali luksus wyboru między dwójką pretendentów.
Ze szczególną uwagą patrzono na Pomorze i Dolny Śląsk. W pierwszym z tych regionów o przywództwo walczyli popierana mocno przez Tuska Agnieszka Pomaska oraz marszałek województwa Mieczysław Struk. Doszło więc do zderzenia ultraliberalnej i antyklerykalnej „młodej” Platformy z politycznym doświadczeniem, swym fundamentem zakotwiczonym jeszcze w PRL (urodzony w 1961 r. Struk pełnił funkcję naczelnika Jastarni w ostatnich dwóch latach funkcjonowania rad narodowych). Marszałek województwa ma większe niż szeregowa, choć lubiana przez lidera, posłanka możliwości docenienia decyzji swoich sympatyków, możliwe więc, że za tym wyborem stały kwestie pragmatyczne. Niemniej do porażki faworytki Tuska doszło w jego mateczniku, co czyni tę porażkę dużo bardziej wątpliwą.
Z kolei na Dolnym Śląsku Michał Jaros, uważany za fightera outsidera spoza obozów Tuska i Schetyny, wygrał z prezydentem Wałbrzycha Romanem Szełemejem. Wałbrzych to miasto, które dość często pojawiało się w kontekście rozmaitych wyborczych patologii. W latach 2010–2011 głośne były oskarżenia o kupowanie głosów, wysuwane wobec poprzednika Szełemeja, Piotra Kruczkowskiego. Wątpliwości budziła też duża liczba głosów nieważnych w drugiej turze, w której różnica między Kruczkowskim a jego kontrkandydatem, niezależnym Mirosławem Lubińskim, była bardzo niewielka. Ostatecznie sąd dopatrzył się nieprawidłowości w drugiej turze wyborów w 2010 r. i Kruczkowski, choć zaprzeczał udziałowi w procederze kupowania głosów, podał się do dymisji, odszedł również z Platformy, wiążąc się z samorządowym ruchem Rafała Dutkiewicza. Warto zauważyć, że po objęciu po nim funkcji Szełemej zyskiwał dużo lepsze wyniki wyborcze, uzyskując za każdym razem wygraną już w pierwszej turze, w 2014 i 2018 r. zdobywając powyżej 80 proc. głosów.
Jednak kilka miesięcy temu szczęście prezydenta się skończyło. Z licznymi zarzutami o nadużycia i niewykonywanie obowiązków pracowniczych został zwolniony z wałbrzyskiego szpitala, w którym równolegle pracował jako lekarz kardiolog i ordynator. I właśnie w aurze tych oskarżeń Szełemej uzyskał mocne wsparcie Tuska – najpierw jako rzekoma ofiara politycznej nagonki, później jako kandydat na szefa regionu. Michał Jaros to młodszy o 21 lat polityk Platformy z epizodem w Nowoczesnej, z ramienia której startować miał w ostatnich wyborach samorządowych na prezydenta Wrocławia.
Jak wiadomo, sytuacja w tym mieście była wówczas dość interesująca, ponieważ przez pewien czas Platforma widziała w tej roli Kazimierza Michała Ujazdowskiego, co doprowadziło do wielu konfliktów. Finalnie obie partie poparły jednak Jacka Sutryka, związanego z ustępującym Dutkiewiczem. Jaros padł wówczas ofiarą partyjnej polityki, jak widać, na swoich kolegach odegrał się jednak bardzo skutecznie. Co ciekawe, w mediach pojawiła się informacja, że w jednym z dolnośląskich lokali wyborczych Platformy doszło do awantury, a według niektórych świadectw – były to nawet rękoczyny.
Podsumowując – w obu regionach, w których Tusk zaangażował się ponadstandardowo na rzecz jednego z kandydatów, wygrali ich konkurenci, to zaś pokazuje, że wpływ lidera na swoje środowisko polityczne nie jest nieograniczony.
Wybory w Platformie miały być elementem triumfalnego marszu po władzę w całym kraju, jednak ta droga nie jest wcale tak łatwa, jak musiało się wydawać Tuskowi jeszcze trzy miesiące temu. PO sięgnęła po najsilniejsze argumenty dwukrotnie i dwukrotnie zostało to brutalnie zweryfikowane. Tusk wystarczył jedynie, by odzyskać pierwsze miejsce w sondażach po stronie opozycji, lecz już nie po to, by prześcignąć PiS i przejąć cały elektorat Szymona Hołowni.
Temat rzekomego polexitu i prawdopodobne wprzęgnięcie instytucji unijnych w działania mające na celu ugruntowanie pozycji Tuska oraz równoległe rozbudzenie obaw przed wyjściem z Unii i nadziei na odzyskanie blokowanych dotacji przez zakulisowe wpływy niedawnego szefa EPL nie przełożyły się w oczekiwany sposób na sondaże. Wręcz przeciwnie, PiS zbliża się lub nawet przekracza próg 40 proc., który miał być dla Jarosława Kaczyńskiego już nie do zdobycia. Pozytywne podejście większości Polaków do obecności w Unii nie oznacza poparcia dla skandalicznego traktowania Polski przez jej instytucje. Wreszcie – deklaracje Donalda Tuska, dotyczące unijnych środków, szkodzą wizerunkowo i Platformie (głosującej przeciwko przyznaniu Polsce tej pomocy), i Unii (sugerują bowiem całkowitą uznaniowość przyznawania środków), wreszcie ośmieszają samego Tuska. O tym, że wątek polexitu to ślepa uliczka, mówił niedawno nawet Jacek Żakowski.
Ten powrót zdecydowanie nie jest jak na razie udany, a pojawiające się ostatnio sygnały o prezydenckich aspiracjach Tuska również nie pomogą opozycji, co jednak zasługuje na oddzielny tekst, który na pewno w swoim czasie powstanie.