Każdy, kto czytał (ze zrozumieniem) Vladimira Volkoffa, wie, że rozbicie przeciwnika bez użycia wojska jest sztuką wojenną najwyższej próby i wymaga dobrze zorganizowanej agentury (różnych szczebli) w brzuchu atakowanego organizmu. Dezinformacja, dezintegracja, degeneracja – oto procesy, które agentura powinna wywołać, zanim dojdzie do oficjalnego starcia.
Dla Rosji Putina Polska jest uwierającym cierniem na drodze do upragnionego (od czasów cara Piotra) sojuszu z Berlinem. Putin nie tylko widzi się jako następca i kontynuator wielkiego dla Rusinów cara, ale nawet w wewnętrznych tarciach rosyjskiego establishmentu uchodzi za tzw. „zapadnika” – czyli zwolennika parcia w stronę Europy i stopniowego opanowywania jej struktur we współpracy z niemiecką maszyną gospodarczą i finansową. Dla porządku dodam, że ostatnio batiuszka Putin ma spore problemy z – karmionymi chińskimi finansami – siłowikami, którzy coraz przychylniejszym okiem spoglądają na silniejszy sojusz z Pekinem, odwrócenie dróg dostaw i budowanie wraz z Xi Jinpingiem silnej alternatywy dla Stanów Zjednoczonych. Teraz schodzimy piętro niżej: wobec Polski Putin nie ma sprecyzowanych aspiracji militarnych, co nie oznacza, że pogodził się z antymoskiewskim kursem w Warszawie i oderwaniem się Polski od rosyjskiej orbity wpływów bezpośrednich. Nad Wisłą nieprzerwanie prowadzone są wyrachowane akcje wywiadowcze, które mają nie tylko osłonić drogę dostaw rosyjskich surowców do Europy, ale także sprawić, że polskie państwo nie okrzepnie i nie nabierze niepodległego, suwerennego sposobu myślenia. Współpraca – w tym zakresie, pomiędzy Moskwą, Berlinem i Tel Avivem – jest po prostu faktem, choć każdy partner tej relacji ma swoje rachuby i swoje cele strategiczne, z którymi Moskwie nie zawsze jest po drodze. Zasoby rosyjskiej agentury w Polsce (ze szczególnym spojrzeniem na Warszawę) są bogate i nieeksploatowane nadmiernie. Czasami jednak nadchodzi moment, gdy agenturę należy postawić w stan gotowości i wykorzystać jej orkiestrację na każdym dostępnym piętrze politycznej i społecznej melodii.
Zafundowany Europie (formalnie) przez Łukaszenkę nowy „kryzys emigrancki” stał się generalną próbą także dla „czerwonej orkiestry” nad Wisłą. I znów schodzimy kilka schodów niżej. Dostawy „emigrantów” na granicę kontroluje Łukaszenka i jego ludzie, ale już zestaw wrzasków nad Wisłą, będących medialnym i politycznym akompaniamentem dla tego zjawiska, uruchamia Moskwa. Tak więc mamy „motyw humanitarny” – cała rzesza pożytecznych idiotów, zapalanych przez dobrze ulokowanych agentów wpływu, serwuje rozczulające i łzawe historie o cierpieniu „ludzi uciekających z piekła, którym nieludzki rząd w Warszawie odmawia elementarnej pomocy”. Tu najlepiej sprzedają się cierpiące dzieci i umierające z wycieńczenia kobiety. Inna trupa dmie we „wspomnienia historyczne”: wszak my, Polacy, też bywaliśmy emigrantami. Pojawia się także „motyw politycznej poprawności”: bo przecież nie można ludzi dzielić ze względu na kraj pochodzenia, kolor skóry czy poglądy. Tylko patrzeć, jak na polsko-białoruskiej granicy pojawią się także cierpiące pary: chłop z chłopem i baba z babą. Wtedy do akcji włączy się cała zboczona międzynarodówka, która zakwiczy każdy głos rozsądku i sprzeciwu.
Białorusko-ruskim inicjatorom „kryzysu” na pewno się nie nudzi, jednak – na zlecenie moskiewskiego kompleksu propagandowo-wywiadowczego – muszą dostarczać coraz to nowe nadzienie do wysyłanych nad Wisłę propagandowych torped, które tu dopiero rozpisywane są na chóralnie brzmiące głosy. Mówiąc krótko: na granicy nadszedł czas na... krew. Musi się ona polać, aby można było jaskrawo obnażyć „faszystowskie oblicze panującego w Warszawie reżimu”. Dlatego uchodźców zaczęto grupować w liczniejsze hordy, aby te były w stanie zetrzeć się z funkcjonariuszami polskiej Straży Granicznej. Im więcej bójek i zamieszania na granicy, tym większe prawdopodobieństwo, że w końcu padnie upragniony strzał i jakiś – niewiele świadomy siebie samego – „uchodźca” padnie zraniony lub ukatrupiony. Wtedy młyny rosyjskiej propagandy zamielą na najwyższych obrotach.
W świat pójdzie obraz polskich oprawców znęcających się nad bezbronnymi uchodźcami wojennymi. Pamiętajmy o zasadzie, która tkwi w każdym podręczniku pracy operacyjnej: istotą operacji dezinformacyjnej jest prowokacja, a nie kłamstwo.
Dezinformacyjną operację należy więc odróżnić od regularnej propagandy i działań rozpowszechniających fake newsy. Operacja dezinformacyjna Moskwy na granicy polsko-białoruskiej dopiero się rozwija i ma doprowadzić ma do istotnej zmiany świadomości europejskiej publiczności, a szczególnie polskich odbiorców, którzy mają całkowicie stracić zaufanie do swoich władz i porzucić nadzieje na uporządkowanie sytuacji w obecnym porządku prawnym i politycznym. Apogeum tej prowokacji jest dopiero przed nami, a użyta w niej „broń demograficzna” (wyjątkowo cynicznie traktowana) dopiero jest gromadzona. Mając te kilka uwag w świadomości, zupełnie inaczej spogląda się na teksty „znanych publicystów” w mediach mainstreamu czy też występy niektórych polityków w polskim parlamencie – prawda?!