Demonstracja zorganizowana przez Donalda Tuska zaczęła się od kłamstwa i na kłamstwach się kończy. Pierwszym oszustwem jest wmawianie własnym zwolennikom, że rząd dąży do wyjścia Polski z Unii Europejskiej. Ostatnim – tradycyjnie zmanipulowana liczba uczestników demonstracji, którą, jeśli przyjąć do wiadomości informacje z bardziej bezstronnych źródeł, prawdopodobnie na użytek przekazu medialnego i własnego samopoczucia organizatorzy pomnożyli przez trzy. Jeśli jednak na pl. Zamkowym i pobliskich uliczkach stawiło się 20–30 tys. osób, obiektywnie można byłoby uznać to za sukces, gdyby nie kilka okoliczności, zawinionych przez samego Tuska i jego otoczenie.
Kwestię absurdalności zarzutów o przygotowywanie Polski do opuszczenia Unii Europejskiej omawiałem już w kilku tekstach, dlatego tu pozwolę sobie poruszyć ją jedynie bardzo skrótowo. To, że żadnego polexitu nie będzie, a przynajmniej, że nie wydarzy się on w przewidywalnej przyszłości, wiedzą wszyscy, z Donaldem Tuskiem na czele. Równocześnie jednak Tusk i jego polityczne otoczenie mają świadomość nabożnego i bezkrytycznego podejścia do Brukseli swoich najbardziej zagorzałych sympatyków. Dlatego wiedzą też, że właśnie hasło „polexit” będzie najmocniej rozpalać ich emocje, a raz rzucone, spowoduje zebranie się tej grupy wokół szefa Platformy, będącego dla nich wręcz symbolem i personifikacją Unii Europejskiej. Równocześnie nienawiść tych ludzi do PiS i Jarosława Kaczyńskiego dostanie jeszcze więcej paliwa. Tak się też stało.
Zwolennicy Tuska od momentu, w którym pojawiło się wezwanie do niedzielnego protestu, doznali wyjątkowego wzmożenia, którego pierwszymi ofiarami stali się inni liderzy opozycji i mniej w byłego premiera zapatrzona część obozu anty-PiS. Od tych pierwszych zaczęto się domagać natychmiastowego potwierdzenia obecności, a więc stawienia się na rozkaz lidera innego ugrupowania, czym de facto potwierdziliby jego wyjątkową pozycję po tej stronie sceny politycznej. I właśnie to zauważyli również sympatycy innych ugrupowań, zarówno lewicy, jak i ludowców, co zaowocowało brakiem entuzjazmu dla protestu, a czasem nawet wyrażoną wprost deklaracją, że nie weźmie się w nim udziału.
Tusk przejął tym samym fatalną dla swojej partii i jej znaczenia na opozycji strategię Borysa Budki, polegającą na nieustannym i za każdym razem bezskutecznym stawianiu swoich potencjalnych sojuszników przed faktami dokonanymi. Wcześniej przed kolejnymi jednostronnie ogłaszanymi koalicjami i sojuszami, obecnie przed wspólną obroną obecności Polski w UE. Oczywiście spowodowało to całą lawinę krytyki, w której najbardziej uwznioślone hasła mieszały się gładko z najgorszymi wyzwiskami, a adresatem takiej nagonki równie dobrze mógł się stać polityk z pierwszych stron gazet, jak i nieznana poza twitterową lewicową bańką aktywistka.
Szymon Hołownia próbował wyjść z sytuacji z twarzą, wzywając do alternatywnych protestów pod biurami PiS. Tymczasem na placu Zamkowym pojawił się z przemówieniem Leszek Miller, który m.in. użył parafrazy znanego wiersza przypisywanego Mickiewiczowi, a w rzeczywistości będącego autorstwa Karola Balińskiego: „Tylko pod flagą biało-czerwoną i unijnym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Jednocześnie ci, którzy na demonstrację się wybierali, przeżywali coś na wzór wręcz religijnego uniesienia. W mediach społecznościowych pojawił się np. wpis pewnej starszej pani, stałej uczestniczki pikiet pod budynkiem TVP Info (które odbywają się cały czas praktycznie codziennie), która jako odpowiedź na apel Tuska prezentuje własnoręcznie wykonaną prostą instalację – kawał tektury z naklejonym zdjęciem szefa Platformy i dużym napisem „Ufam Tobie, Donaldzie”. Pamiętają Państwo lata śmiechów z „sekty smoleńskiej” czy „wyznawców PiS”?
Media, w zależności od politycznych sympatii, którymi się kierowały, ogłosiły więc sukces lub porażkę frekwencyjną manifestacji. Przeciwnicy zachłysnęli się pierwszymi zdjęciami z placu, zrobionymi w godzinie rozpoczęcia imprezy, na których frekwencja, delikatnie mówiąc, nie powalała. Z kolei sympatycy i uczestnicy bardzo szybko w świat nadali przekaz o 100 tys. uczestników, chętnie podchwytywany przez polskie i światowe agencje i redakcje, niekiedy ilustrowany jednak zdjęciami z podobnych imprez sprzed kilku lat. Na jednej z fotografii, wykonanej z lotu ptaka, widać, że na pl. Zamkowym pojawiła się duża grupa ludzi, którą policja nieoficjalnie szacuje na 30 tys. osób. I tu zaczynają się problemy. Jeszcze przed niedzielą Roman Giertych przekonywał, że będziemy mieli do czynienia z największą demonstracją po 1989 r. i już po imprezie opinię tę powtórzył. Warszawski ratusz, znany ze sprawnego mnożenia uczestników imprez opozycji, mówi o 80 lub 100 tys. zgromadzonych. Jednak nawet gdyby wziąć pod uwagę te właśnie, na pewno przesadzone wartości i porównać je z protestami sprzed kilku lat, wypadają one wyraźnie słabiej. Ten sam ratusz doliczył się ćwierć miliona ludzi na marszu KOD w 2016 r. Policja podawała wówczas liczbę 45 tys. Tak więc według warszawskich władz w niedzielę manifestowało dwa i pół razy mniej ludzi, niż kilka lat temu gromadził Mateusz Kijowski, według policji – tylko o jedną trzecią mniej. Tak czy inaczej, trudno mówić o triumfie w sytuacji, gdy sięgnięto po najmocniejszy argument, a do udziału namawiał najsilniejszy z graczy, będący przecież ostatnią już chyba nadzieją Platformy na porwanie tłumu. I właśnie pod tym kątem, bez dezawuowana liczby protestujących, należy patrzeć na praktyczny, uliczny wymiar „efektu Tuska”. Jeśli w sytuacji granicznej Tusk okazuje się cieniem Kijowskiego, jest to de facto dramatyczna porażka.
I choć akurat wymiar manipulacji liczbą uczestników umyka wielu przeciwnikom PiS, nie znaczy to, że napuszenie Giertycha nie uderza w skuteczność Tuska. Okazuje się, że w tej sprawie krajobraz zmienił się bowiem po imprezach Strajku Kobiet. Wcześniej, gdy pojawiały się podobne hasła o „rekordowych” czy „największych” protestach, nosem kręciła wyłącznie prawica, przywołując o wiele potężniejsze marsze w obronie Radia Maryja czy coroczny Marsz Niepodległości. Oczywiście te argumenty nie tracą na znaczeniu, a porównywanie zdjęć pokazuje, z jaką przesadą sympatycy Donalda Tuska obwieszczają swój sukces. Tym razem jednak słuchać ich nie są w stanie również uczestniczki październikowych protestów, liczniejszych niż wczorajsza manifestacja. Po raz pierwszy manipulacje Platformy udaje się zobaczyć również z drugiej strony.
Dodatkowym symbolem, jeśli nie przegranej, to na pewno niepewności otoczenia Tuska jest tak mocna reakcja mediów i polityków na konkurencyjną imprezę Roberta Bąkiewicza. Bąkiewicz, związany z Marszem Niepodległości, zorganizował bowiem kontrdemonstrację, która, choć liczebnie nieporównywalna, była w stanie Tuska zagłuszyć podwójnie – w sensie dosłownym, bo dysponowała na tyle dobrym nagłośnieniem, by wybijać mówców z rytmu, jak i medialnie, ponieważ to narodowcy stali się drugim bohaterem wieczoru. Fakt, że dla większości mediów bohaterem negatywnym, krytykowanym wręcz histerycznie, nie ma tu żadnego znaczenia.
Obserwująca demonstracje dziennikarka Joanna Miziołek twierdzi, że Tusk dostał od PiS nowe paliwo i wciąż posiada moc mobilizowania tłumów. Gdy jednak wziąć pod uwagę skalę oczekiwań, rozbujanych emocji i porównać obecne protesty z wydarzeniami sprzed kilku miesięcy i lat, sprawa przestaje więc być tak oczywista.