Gdy w marcu 2012 r. w Budapeszcie mówiliśmy Węgrom, że nadchodzi czas wolnych narodów, wielu uważało to za nierealne. Wtedy jedynym krajem w Europie, który próbował aspirować do przywrócenia prawa traktatowego, uznającego suwerenność państw i szanującego wolę narodów, były Węgry.
W Polsce rządził Donald Tusk godzący się z obcym dyktatem i jedynie lawirujący między Moskwą a Berlinem. Dziś nacisk na Budapeszt i Warszawę ze strony UE jest ogromny; łamie się prawo europejskie, łamie się podstawowe reguły demokracji, byleby doprowadzić do upadku obu tych rządów. Nie zmienia to faktu, że sił politycznych w Europie, które sprzeciwiają się dyktatowi Brukseli, jest coraz więcej. To już nie tylko Polska, Węgry, Słowenia czy Bałtowie. Takie głosy słychać we Włoszech, w Hiszpanii i we Francji. Słychać je w największych po Niemczech krajach UE, ze strony polityków, którzy niedługo mają szansę przejąć władzę. Nie chodzi o to, żeby wychodzić z Unii Europejskiej, ale o to, żeby nie porzuciła ona swoich podstawowych wartości, dla których przystępowaliśmy do Wspólnoty. Chodzi o to, żeby prawa Unii były równe dla wszystkich, by służyła ona wszystkim członkom, a nie tylko jednemu czy dwóm najsilniejszym.