Ogłoszenie przez Davida Camerona zamiaru renegocjacji brytyjskiej pozycji w UE i rozpisania referendum, które miałoby dać jego rządowi silny mandat do przeprowadzenia tego procesu, nie powinno być zaskoczeniem. Premier Wielkiej Brytanii potraktował deklaracje unijnych elit o przywiązaniu do demokracji poważnie i powiedział „sprawdzam”.
Teraz to Bruksela, jeśli chce pozostania Londynu w UE, musi przekonać nie Camerona, lecz Brytyjczyków, którzy czują się obywatelami, a nie poddanymi, i w których imieniu szef ich rządu jasno dał do zrozumienia, kto jest gospodarzem na Wyspach Brytyjskich. To dobra pozycja negocjacyjna. Elity unijne dostały jasny sygnał: żadnych szaleństw ani utopii, szanowni państwo, bo inaczej wasze pomysły odrzucone zostaną w referendum przez suwerena Zjednoczonego Królestwa – jego obywateli – najwyższą instancję polityczną dla rządu Jej Królewskiej Mości.
Zdrowy realizm i ufność we własne siły
Brytyjczycy należą do najbardziej eurosceptycznych narodów Europy. Źródła tej postawy tkwią jeszcze w czasach II wojny światowej. Zjednoczone Królestwo było jedynym państwem zaatakowanym przez III Rzeszę, które (nie licząc wysp na kanale La Manche) nie wpuściło Wehrmachtu na swoje terytorium.
Państwo narodowe Brytyjczyków sprawdziło się w swojej podstawowej funkcji, czego nie można powiedzieć o innych państwach europejskich, z Niemcami włącznie. Zachowało prestiż i zaufanie swoich obywateli, hołdujących zdrowej zasadzie, że „nie należy majstrować przy dobrze funkcjonującym urządzeniu”. Zgodnie z nią Brytyjczycy pozostają niechętni do delegowania jego funkcji do instytucji zewnętrznych.
Wielka Brytania jest najstarszą demokracją europejską. Ma stabilne obyczaje polityczne, takąż służbę cywilną i tradycję zaufania obywateli do elit własnego państwa w zakresie kształtowania jego polityki zagranicznej. Jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, mocarstwem jądrowym, ma najlepszą armię w Europie, specjalne stosunki ze światem anglosaskim (USA i dawne dominia), leży na wyspach w bezpiecznym regionie Europy. Powody, dla których jest w UE, można zatem sprowadzić do dwóch: dostęp do Jednolitego Rynku Europejskiego jako rynku zbytu dla usług, towarów i inwestycji oraz obecność przedstawicieli Wielkiej Brytanii z silnym głosem stanowiącym w gremiach decyzyjnych UE, pozwalająca wpływać na prawo regulujące ów rynek i na pozostałą politykę unijną.
Chodzi o miejsce przy stole, gdzie zapadają decyzje, którym Wielka Brytania i tak musiałaby w lwiej części podlegać, chcąc handlować z krajami unijnymi.
Rewindykacja suwerenności przy zachowaniu członkostwa
Zjednoczone Królestwo jest po RFN, Francji i Włoszech czwartym co do skali płatnikiem netto do budżetu UE, choć jego udział z uwagi na tzw. rabat brytyjski jest procentowo niższy w stosunku do dochodu narodowego brutto niż udziały wymienionych krajów, stanowiących wraz z Wielką Brytanią „wielką czwórkę” unijnych mocarstw. Włoskie problemy finansowe mogą zmienić ten ranking, ale nie ma to znaczenia dla istoty pozycji brytyjskiej. Ewentualne wyjście Zjednoczonego Królestwa z UE przyniosłoby mu oszczędność ok. 60 mld euro w sześcioletniej perspektywie budżetowej – tzn. ok. 0,5 proc. brytyjskiego PKB. Londyn uwolniłby się też od regulacji unijnych w zakresie opieki społecznej i polityki zatrudnienia. Korzyści te nie równoważą jednak ewentualnych strat z tytułu opuszczenia rynku. Ekonomiczny wymiar unijnych interesów Wielkiej Brytanii nie może być zatem obecnie uznany za przemawiający za racjonalnością ewentualnej decyzji Londynu o wyjściu z Unii. Interesy UK w tym wymiarze są natomiast podstawą sformułowania przez Camerona programu ograniczenia brytyjskiego udziału w integracji europejskiej do spraw związanych z Jednolitym Rynkiem Europejskim i do rewindykacji pozostałych elementów suwerenności Wielkiej Brytanii, delegowanych w ubiegłych latach do Brukseli.
Brytyjskie: nic o nas bez nas
Zjednoczone Królestwo nie jest państwem członkowskim strefy euro, pozostaje więc poza procedurami decyzyjnymi grupy należących do niej państw, zdominowanej przez tandem niemiecko-francuski. Wejście w życie traktatu lizbońskiego osłabiło polityczne znaczenie instytucji wspólnotowych. Kryzys w Eurolandzie wzmocnił natomiast dominację RFN jako głównego płatnika UE. Umocowane przez traktaty procedury decyzyjne Unii nabierają charakteru teatralnego. Faktyczne rozstrzygnięcia następują zaś w gremiach pozatraktatowych, w których Wielka Brytania nie jest obecna (tandem francusko-niemiecki, Eurogrupa, grupa frankfurcka).
Londyn toczy więc grę o to, czy Wielka Brytania wejdzie do grona decydującego o głównych kierunkach polityki unijnej i o kształcie unijnych instytucji.
Rząd JKM musi brać pod uwagę nastawienie brytyjskiej opinii publicznej. Przywiązanie obywateli do suwerenności parlamentu i do demokratycznej odpowiedzialności rządzących jest podstawą niechęci Albionu do pogłębiania procesu delegowania uprawnień do Brukseli, gdzie decyzje zapadają w gronie urzędników niepodlegających przejrzystym procedurom wyborczym. To dlatego po wyborze Hermana Van Rompuya i Catherine Ashton pytano: „Who has elected them?” (Kto ich wybierał?). Obywatele brytyjscy nie poprą zatem polityki pogłębiania integracji europejskiej przy jednoczesnej marginalizacji roli Londynu w kształtowaniu tego procesu.
Europa po „Merkozym”
Rok temu ewentualne wsparcie przez rząd JKM idei nieformalnego dyrektoriatu UE, złożonego z Niemiec i Francji, pod warunkiem dopuszczenia doń Wielkiej Brytanii, byłoby decyzją ewidentnie błędną. Londyn znalazłby się w izolacji i byłby konfrontowany z mniej czy bardziej jednolitym frontem obu mocarstw kontynentalnych. Dziś, po rozpadzie duetu „Merkozy” (Angela Merkel i Nicolas Sarkozy – red.), Brytyjczycy mogą grać na pogłębienie rozdźwięków między „socjalnym” Paryżem a pilnującym dyscypliny finansów Berlinem. Grę tę skutecznie podjęli na ostatnim budżetowym szczycie UE w listopadzie ubiegłego roku. Podział Unii na centrum zdominowane przez Niemcy i na peryferie wykluczone z procesu decyzyjnego staje się jednak realny, i Londyn w razie przesunięcia Wielkiej Brytanii do grona państw drugiej kategorii, może rozpocząć grę nie tyle o wystąpienie z UE, co o utworzenie bloku pod własnym przewodem, konkurencyjnego wobec rdzenia francusko-niemieckiego. Weszłyby do niego zapewne państwa skandynawskie, bałtyckie i środkowoeuropejskie. Wśród tych ostatnich głównym sojusznikiem Londynu jest Praga.
Przypomnijmy, że Czechy jako jedyne, oprócz Wielkiej Brytanii, odrzuciły pakt fiskalny. O powodzeniu całej inicjatywy zadecyduje jednak postawa największego kraju w regionie – Polski. W interesie Rzeczypospolitej leży poparcie Brytyjczyków.
Na pohybel hegemonowi
Londyn ma wielowiekową tradycję przeciwdziałania dominacji aktualnego hegemona kontynentalnego. Wiele wskazuje na to, że ta natura polityki brytyjskiej, skonfrontowanej z rdzeniem francusko-niemieckim, może się odnowić. W interesie Wielkiej Brytanii (a także Polski, państw skandynawskich i nowych państw członkowskich UE) nie leży ujednolicenie europejskiej polityki fiskalnej, budżetowej i socjalnej, co jest celem Paryża i Berlina. Polegałoby ono bowiem na „europeizacji” standardów niemiecko-francuskich w tym zakresie, tzn. rozciągnięciu ich na pozostałe kraje UE w charakterze norm unijnych. Tłumiłoby to konkurencyjność gospodarek państw potencjalnego „bloku brytyjskiego”.
Wielkiej Brytanii obecnie nie opłaca się występować z UE. Rozważane w Londynie modele nowych relacji z Brukselą („norweski”, „szwajcarski”, „turecki” i „ogólny” – tzn. oparty na regulacjach Światowej Organizacji Handlu) nie są zachęcające. Unia w kształcie, jaki znamy, dożywa jednak swoich dni.
O opłacalności przynależności do tej, która wyłoni się z obecnego kryzysu, zadecyduje zaś charakter owej przyszłej Unii.
W polityce obowiązuje zasada, że „nie ma strat zbyt dużych, których nie opłacałoby się ponieść dla uniknięcia jeszcze większych”. Kierunek ewolucji procesu integracji europejskiej czyni zaś prawdopodobnym scenariusz, w którym koszty polityczne i gospodarcze pozostawania Zjednoczonego Królestwa w Unii Europejskiej będą zbyt wysokie. Dziś Londyn podejmuje próbę przekształcenia UE zgodnie z własnymi interesami. Opcja wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii będzie zaś rozważona jedynie w sytuacji, gdy cele nakreślone w przemówieniu Camerona okazałyby się nieosiągalne, a megalomania niemiecko-francuska groziłaby narzucaniem obywatelom brytyjskim praw, w których uchwalaniu nie mieliby istotnego udziału.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Przemysław Żurawski vel Grajewski