Czy „Hobbit: Niezwykła podróż” Petera Jacksona zawiódł oczekiwania? Chyba tak. Tolkien bez tęsknoty za Tajemnicą jest pokazem slajdów wysokiej jakości, sprawną bajką, maszynką do zgarniania kasy. Jutro polska premiera pierwszej części nowej trylogii opartej na twórczości autora „Władcy Pierścieni”.
W jednej z kluczowych scen „Hobbita” Bilbo Baggins tłumaczy się krasnoludom, dlaczego on, miłośnik domowego ciepła i wróg przygód, zdecydował się, mimo przeciwności losu, kontynuować niebezpieczną podróż ku Samotnej Górze, gdzie czyha smok. Mówi, że chodziło o dom: im bardziej sam za nim tęskni, tym bardziej uświadamia sobie, że jego brodaci przyjaciele domu są pozbawieni – dlatego maszeruje z nimi, by ową niesprawiedliwość naprawić. Zamiast hasła „Za wolność waszą i naszą” mamy więc „Za dom wasz i mój”.
Kto pamięta książkę, ten musi także mieć w pamięci to, co było w niej najbardziej fascynujące: to, co było niedookreślone. Bilbo Baggins, hobbit domator, miał jednocześnie w sobie krew nieco bardziej awanturniczą, ale nie był tego świadomy. Wyruszył w świat pod wpływem impulsu, którego natury nie byliśmy do końca pewni. W Bilbie kryła się tęsknota za sekretami elfów, górskimi mgłami, tajemniczymi pieśniami o skarbach ukrytych w głębokich jaskiniach. Kryła się tęsknota za czymś niezwykłym, czymś ponad przeciętność i przyziemność.
Wesołe, choć często i niezwykle ryzykowne przygody bohaterów Tolkienowskiego „Hobbita”, opowiedziane były w książce na tle pejzażu, spoza którego wyzierało Nieznane. Rozproszone w całym tekście sugestie o potężnym nieprzyjacielu, o mrocznych sekretach sprzed wieków, o możliwych powiązaniach przedmiotów, miejsc i postaci z losami całego świata, dodawały sympatycznej opowiastce niezwykłego uroku. To właśnie tego uroku brakuje w filmie Petera Jacksona, który z racji samej natury filmowego medium musiał bardziej skupić się na tym, jak pokazać, a nie jak sugerować.
Ta dosłowność, wizualne fajerwerki, bogate kadry, rozliczne elementy akcji, sprawiają, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju „Władcy Pierścieni” dla niedorostków. Wrażenie to pogłębiane jest częstymi nawiązaniami do trylogii i wykorzystaniem w filmowym „Hobbicie” części wątków z „Władcy” oraz przypisów do niego. Na pewno wersja Petera Jacksona sprawia, że kinowy „Hobbit” jest o wiele bardziej spójny z „Władcą Pierścieni” – ale przecież nie za to ceniliśmy w oryginale jedno i drugie dzieło.
Jackson „ukradł” Tolkiena na dobre i na złe. Dokonał gigantycznej autorskiej interpretacji ekranizowanych książek, a jego dokonania w dużym stopniu zawłaszczyły wyobraźnię odbiorców z całego świata. To jego wersja przez wielu uznawana jest dziś za „kanoniczną” – szczególnie przez tych, którym nie chciało się sięgnąć po książkę. Nie inaczej będzie z „Hobbitem”: ku swojemu przerażeniu słyszałem po reakcjach zgromadzonych na pokazie dziennikarzy, że wielu z nich nigdy w życiu nie miało w rękach oryginalnej książki. Mogę wybaczyć czternastoletnim pannom, które siedziały przede mną na premierowym pokazie „Romea i Julii”, że nie wiedziały, „jak to się skończy” (usłyszałem ich nerwową rozmowę tuż przed finałem). Ale dorośli ludzie, mieniący się dziennikarzami, dla których skrajnym zaskoczeniem jest to, że Bilbo Baggins odwiedza Rivendell elfa Elronda albo gra z Gollumem w zagadki – to się już w głowie nie mieści.
Czy „Hobbit” jest dobrym filmem? Na pewno niesłychanie technicznie sprawnym, pełnym wizualnej inwencji. Najlepszy jest w tych momentach, które bezpośrednio wiążą go z trylogią, najsłabszy – kiedy widzimy na ekranie podopisywane lub rozszerzone przez scenarzystów wątki. Proza Tolkiena ma wielką siłę – czego dowodzi to, jak rewelacyjnie wypada na ekranie wspomniany pojedynek Bilba z Gollumem na zagadki, zagrany niemal słowo w słowo zgodnie z oryginałem. Trudno dorównać temu pisarstwu – i współcześni naśladowcy mu nie dorównują.
Czułem się często podczas projekcji jak na pokazie slajdów wysokiej jakości, trudniej szło mi przejmowanie się losami bohaterów. Szybko polubiłem Martina Freemana jako Bilba – sprawdził się znakomicie, ucieszyłem się, widząc Iana McKellena jako Gandalfa. Długo musiałem przekonywać się do nowego emploi krasnoludów. Najbardziej jednak przeszkadzał mi brak śladów tajemnicy, a właściwie Tajemnicy – tęsknoty za „czymś więcej” (a było to ukazane w „Hobbicie” pisanym) oraz świadomości, że na dobre i złe jesteśmy częścią owego „czegoś większego”, na co bezpośredni wpływ mają nasze wybory. W książkach Tolkiena czy C.S. Lewisa był to element obecny niesłychanie mocno. W filmach z cyklu „Władca Pierścieni” udało się ową warstwę utrzymać.
W kinowym „Hobbicie” dostajemy tylko zdania wypowiadane przez Gandalfa wprost: o tym, że codzienne uczynki mają znaczenie. Ta konieczność prawienia pewnych prawd wprost (bo nie wynikają z samego utworu) to właśnie różnica między owocem pracy serca, talentu i wiary a zwykłą sprawną bajką dla dużych i małych.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Piotr Gociek