Pewne wojenki nie umierają nigdy. I tak jest ze sporem między wojującymi ateistami (czasem mam ochotę napisać: bezbożnikami) a ludźmi religijnymi. Pandemia koronawirusa wcale go nie zawiesiła, a nawet – w mediach społecznościowych – zaostrza. Wojowniczy ateiści przekonują, że Kościół jest najgroźniejszym miejscem w czasie pandemii, a już na mszy można się zarazić każdym tałatajstwem. Jakąkolwiek próbę polemiki z taką tezą uznają za dowód braku zaufania do nauki i kwitują sugestią, by w razie choroby iść do świątyni, a nie do szpitala. Kłopot polega na tym, że w czasach zarazy (tak jak w każdym innym czasie) potrzeba zarówno religii, jak i nauki. I jedno, i drugie jest potrzebne, ale każde ma swoją przestrzeń działania. Nauka bada, jakie są naturalne przyczyny pewnych zjawisk, próbuje diagnozować i odpowiadać na pytania. I chwała Bogu za to, że to robi.
Jednak nawet najlepszy naukowiec nie jest w stanie odpowiedzieć, dlaczego coś istnieje, dlaczego (nie „jak” i „w jaki sposób”, ale właśnie „dlaczego”) powstał świat. To są pytania dla filozofii. A kiedy zaczynamy szukać sensu cierpienia, znaczenia zła, gdy pytamy o to, po co żyjemy i dokąd zmierzamy, gdy potrzebujemy wsparcia w beznadziei albo wiary w to, że jest coś poza śmiercią, wówczas wkracza religia. I chodzi nie tylko o chrześcijaństwo (choć ja zdecydowanie jestem chrześcijaninem), ale o każdą religię, która szuka nadziei i sensu przemijania. Każda z wymienionych rzeczy jest nam potrzebna. I dlatego po leczenie idę do szpitala, po odkrycia naukowe do naukowców, ale mądrości szukam w filozofii, a nadziei i sensu w religii. Jedno nie zastępuje drugiego i nie widać powodu, by tak miało być. Ateizm nie zwalnia z pewnych poszukiwań, najwyżej prowadzi do innych odpowiedzi.