Przygrywką do sobotniej konwencji Platformy było kreowanie przez jej polityków wrażenia, że władze Polski ukrywają przed obywatelami fakt pojawienia się w naszym kraju przypadków koronawirusa i że z podaniem tej informacji czekają na odpowiedni moment. Porażająca wiadomość miała być przekazana mediom – według tych wypowiedzi – w chwili wybranej tak, by news przyćmił doniesienia z imprezy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Teoria spiskowa wymieszała się więc z próbą wywołania społecznej paniki, której skutki mogłyby uderzyć w rząd, a pośrednio również w prezydenta.
„Zadziwiające, jak mocno opozycja lansuje spiskową teorię ukrywania pierwszego przypadku koronawirusa. W taką operację musiałoby być zaangażowanych co najmniej kilka osób, ryzyko wycieku info byłoby ogromne. I nie za bardzo widać cel” – pisał w piątek dziennikarz Konrad Piasecki, którego o sympatię do PiS posądzać nie sposób. „Cel jest prosty: ogłosić pierwszy przypadek koronowirusa na 30 minut przed rozpoczęciem Konwencji Małgorzaty Kidawa-Błońskiej. Brak Panu Redaktorowi intuicji politycznej – zupełnie” (pisownia oryginalna) – cierpliwie tłumaczy Jan Vincent Rostowski.
O ukrywaniu informacji, choć już bez spiskowego tła, w dniu konwencji pisze sama kandydatka. Dramatycznej wiadomości politycy Platformy jednak się nie doczekali, lecz jak tłumaczył Tomasz Siemoniak w kuluarach konwencji dziennikarkom „Wprost”, Joannie Miziołek i Elizie Olczyk, „brak zaufania jest czymś naturalnym w takiej sytuacji”.
Skoro zaś mówimy o braku zaufania, przenieśmy się w czasie o kilka lat. Do schyłkowego okresu epoki, do której wzdychają ci, którzy chcą, „by było tak, jak było”.
Efekt pogrzebu Jaruzelskiego
Jedna z dziwniejszych, a przy tym wcale niepozbawiona minimum wiarygodności, spiskowa teoria krążąca wśród części polskiej prawicy głosiła kilka lat temu, że podana do publicznej wiadomości data śmierci Wojciecha Jaruzelskiego została sfałszowana. Skąd wzięła się ta plotka?
„Komunistyczny generał zmarł w wieku 91 lat po długiej i ciężkiej chorobie. Jaruzelski kilka dni temu trafił do szpitala, miał udar. Córka generała zabrała już rzeczy ojca ze szpitala. Informację o jego śmierci otrzymaliśmy nieoficjalnie ze źródła bliskiego generałowi” – podał 14 maja 2014 r. portal „Faktu”, za nim informację szybko podchwyciły inne goniące za sensacją redakcje. Tymczasem współpracownicy Jaruzelskiego dość szybko ogłosili, że stan przebywającego w szpitalu byłego dyktatora jest stabilny, „Fakt” i inne redakcje musiały opublikować sprostowania, zwolniono nawet odpowiedzialnego za podanie w świat niesprawdzonej informacji pracownika.
25 maja odbyły się wybory do Parlamentu Europejskiego, które Platforma Obywatelska wygrała tak niewielką przewagą, że uważa się je dziś za remis zwiastujący mającą miejsce rok później utratę władzy przez to ugrupowanie. Natomiast za jedną z wielu przyczyn porażki zarówno Bronisława Komorowskiego w maju 2015, jak i całej Platformy pięć miesięcy później uważa się fatalny wizerunkowo udział gwiazd tej partii i jej politycznego środowiska w zorganizowanym przez rząd z honorami pogrzebie zbrodniarza. Jaruzelski umarł bowiem, już oficjalnie i nieodwołalnie, 25 maja 2014 r., a więc dzień po wyborach z tak niepewnym dla Platformy wynikiem. Można spokojnie wyobrazić sobie sytuację, w której atencja okazana zmarłemu przez wysokich przedstawicieli państwa kosztuje PO akurat tyle głosów, ile przesądziło o jej bardzo kruchej, przewidzianej przez sondaże przewadze.
Oszołomy i demobilizujące sondaże
Czemu przypominam dziś tę kompletnie zapomnianą sprawę sprzed sześciu lat? To kolejny przykład na to, jak mocno na scenie politycznej główni gracze zamienili się miejscami, nie zachowując przy tym jednak symetrii. Można odnieść wrażenie, że politycy Platformy stali się zakładnikami największych radykałów ze swojego środowiska i przejęli sposób myślenia, który kilka lat wcześniej nazwaliby sami w najlepszym razie „oszołomstwem”. Rostowskiego z tropu nie zbiło nawet niespełnienie się jego proroctwa. Niczym guru sekty ogłaszający kolejny koniec świata dzień po tym, gdy poprzednio wyznaczona data nie przyniosła oczekiwanego armagedonu, były minister finansów stwierdził po prostu, że plan został zablokowany przez wpis Kidawy-Błońskiej, teraz natomiast rządzący czekają na kolejną okazję.
Czy wywołanie paniki jest pomysłem na kampanię wyborczą lub przynajmniej jej część? Ostatnie badania opinii publicznej wskazują na pewną przewagę Andrzeja Dudy, niegwarantującą jednak (wyjątkiem był tu sondaż CBOS, gdzie wszystko rozstrzygnęłoby się już 10 maja) wygranej już w pierwszej turze. Małgorzata Kidawa-Błońska pozostaje najmocniejszą kontrkandydatką, jednak jej relatywnie słabe wyniki, często poniżej nawet nie 30, ale 25 proc., mogą wpływać demobilizująco na mniej zaangażowanych wyborców opozycji. Analitycy często ostrzegają, że zbyt mocna przewaga Dudy może uśpić czujność części jego elektoratu, która uzna, że ich prezydent mandat przedłuży nawet wtedy, gdy oni sami zostaną w domach. W pewnym stopniu podobne zjawisko obserwować mogliśmy już w wyborach parlamentarnych. Równocześnie jednak z tych samych przyczyn niektórzy przeciwnicy obecnego prezydenta mogą popaść w apatię, widząc, że 10 maja jego najmocniejsza oponentka uzyskała niewiele ponad połowę prezydenckiego poparcia, nie ma więc po co angażować się tym razem w z góry przegraną sprawę. Rozhuśtanie emocji, silnych i nieprzewidywalnych, może wszystkie te rachuby wywrócić do góry nogami.
Miara odpowiedzialności – głowa państwa co się zowie
Rząd prowadzi w ostatnich dniach spokojną i rzeczową kampanię informacyjną, której głównym celem jest zapoznanie społeczeństwa z bieżącym stanem rzeczy i sposobami reagowania w przypadku wystąpienia nieuchronnej zapewne sytuacji kryzysowej. Jest to działanie racjonalne, uspokajające nastroje, równocześnie zaś przygotowujące Polaków na każdy rozwój sytuacji. A ta jest na tyle poważna nawet bez pojawienia się zachorowań na terenie Polski, by całkowicie uzasadnione było zaangażowanie się prezydenta RP w aktywność władz. Wbrew wieloletniej propagandzie opozycji, chcącej pozbawić prezydenta powagi i godności płynących z urzędu, Andrzej Duda przez większość Polaków traktowany jest jako głowa państwa. Jego popularność i społeczne zaufanie przekraczają granice jednego obozu politycznego, dlatego bardzo cenny dla zachowania społecznego spokoju jest jego udział w spotkaniach i wystąpieniach publicznych poświęconych koronawirusowi.
Dla opozycji odpowiedzialnej, państwotwórczej, wreszcie – zwyczajnie przejmującej się losem polskich obywateli, nie powinno być to okazją do politycznego ataku. Niestety, w czasie kampanii wyborczej przedstawicielom Koalicji Obywatelskiej, czasem też PSL i Konfederacji, trudno jest odmówić sobie skorzystania z takiej okazji, przy czym zauważyć trzeba, że to przedstawiciele PO biją tutaj wszelkie rekordy. Wykazanie, że państwo nie jest przygotowane do ataku wirusa, a przypadki choroby są ukrywane przed ludźmi w imię oficjalnej propagandy sukcesu lub innego typu politycznej kalkulacji, to próba dyskredytacji w oczach opinii publicznej zarówno rządu i jego instytucji, jak i samego Andrzeja Dudy. Bronią są tu plotki („wirale”, nieprzypadkowo podobne z nazwy do wirusów, masowo rozprzestrzeniające się w sieci niepotwierdzone informacje)
i fake newsy.
A cena? Tę zapłacimy zapewne wszyscy, gdy w obliczu prawdziwego kryzysu nikt nie będzie już w stanie rozpoznać, które komunikaty warte są naszej uwagi, lub gdy spanikowani ludzie zaczną tratować się przy sklepowych półkach lub w szpitalnych izbach przyjęć. Najwyraźniej kilka procent więcej na słupkach w badaniach politycznego poparcia warte jest ofiar. Również w sensie dosłownym.