O filmie "Joker", który kilkanaście dni temu trafił na ekrany kin, napisano i powiedziano już sporo. Niektórzy przestrzegali przed zachwytem złem, inni widzieli w tym próbę socjologicznego odtworzenia konfliktu na linii lud - elity, jeszcze inni zwracali uwagę na dziury w systemach państw, które są katalizatorem do takich postaw jak ta Arthura Flecka, głównego bohatera produkcji. Film Todda Phillipsa jest zapewne wszystkim tym po trochu, ale to głównie artystyczny majstersztyk, który nie rości chyba sobie większych praw do opisywania świata. Zarazem prowokuje do myślenia, co jest jednym z dużych zalet filmu, który wielu zestawi - nie bez racji - z "Taksówkarzem".
Faktycznie historia Flecka może budzić sporo współczucia - przynajmniej na jakimś podstawowym poziomie. Arthurowi w życiu jest nieustannie pod górkę, jego praca wynajmowanego klauna nie przynosi nawet minimum spełnienia, a choroba nadopiekuńczej matki, która zdominowała życie głównego bohatera, tylko podsyca empatię wśród widzów. Gdzieś na tym ponurym fundamencie powstaje jednak profil psychopatycznego, bezwzględnego mordercy. Rodzi się to przy okazji, gdzieś obok systemu, który nie potrafi sobie poradzić z takimi przypadkami, ale i który nie może dać nawet okruszków nadziei.
Czy Fleck był skazany na bycie Jokerem? I tak, i nie. I to tutaj zapewne wraca najciekawszy fragment rozmów po obejrzeniu filmu - bo ten kruchy moment przejścia mógłby przecież nigdy nie zaistnieć. Katalizatora koszmarnych postaw mogłoby nie być. A może musiał się pojawić, bo ludzka psychika - ta konkretna, obarczona jakąś wadą - musiała dać o sobie znać? To szerszy spór, także przy okazji rozmów na temat zakresu liberalnej polityki karnej wobec przestępców, nadziei (lub jej braku), jaki niesie ze sobą resocjalizacja, wreszcie - trudnych dyskusji z pogranicza psychologii, psychiatrii, ale i zwykłego ludzkiego doświadczenia, mądrości przekazywanej w DNA kolejnych pokoleń.
Ale kunszt "Jokera" to nie tylko interesująca, pasjonująca fabuła, ale także, a może przede wszystkim walory artystyczne. Joaquin Phoenix w tytułowej roli Jokera odnalazł się absolutnie fantastycznie. Widać to w gestach, mimice, drobnych grymasach na twarzy i rosnącym przerażeniu w oczach, ale i w żonglerce całym szeregiem postaw, które wraz z rozwojem filmu widz ma możliwość obserwować w Arthurze. Zarazem film Phillipsa nie jest wyłącznie one-man-show Phoenixa; dla przykładu role Roberta De Niro czy Frances Conroy kapitalnie uzupełniają Jokera. Oddzielnie trzeba zauważyć i odnotować mrok Gotham City, co udaje się oddać w najmniejszym szczególe. Smród i zaduch kolejnych bram, furtek i uliczek jest wręcz wyczuwalny w kinowym fotelu, a brak perspektyw i znój kolejnych pokoleń bohaterów widać nie tylko na konkretnych przykładach zmęczonych twarzy, ale i w zarysie ogólnym. Z filmowego Gotham wręcz wylewa się marazm, a nawet jeśli któregoś dnia świeci słońce, to tylko po to, by wydobyć na jaw tajemnice chodników miasta, nierzadko naznaczonych krwią pomordowanych.
Na marginesie filmu powstało wiele ciekawych dyskusji dotyczących pochwały zła, co miało mieć miejsce w "Jokerze". Rzecz jasna zapewne będą widzowie, którzy świadomie lub podświadomie czują sympatię do głównego bohatera, a finalnej rewolucji klaunów, tworzonej na kontrze do elit, po prostu kibicują. Niemniej i w filmie Phillipsa widać, choć może nie na pierwszy rzut oka, że i ten bunt klaunów nie przyniesie niczego dobrego. Zabójstwo nawet najgorszego człowieka nie urodzi dobra, a pozorne racje rozwścieczonego tłumu nie mają w sobie niczego więcej niż tylko naturalnej złości. Zarazem forma "Jokera" może po prostu nie przypaść do gustu części widzów - znudzonych, zmęczonych kolejną wiwisekcją zła. "Joker" nie przynosi bowiem (a przynajmniej nie musi przynieść) żadnego katharsis, jest raczej ponurą refleksją i przyczynkiem do trudnych rozmów. Zarazem jest to danie artystycznie pyszne. I bez wątpienia warto się z nim zmierzyć.