GP: Za Trumpa Europa przestanie być niemiecka » CZYTAJ TERAZ »

Cień 4 czerwca

Historia lubi się powtarzać, a polityka uderzać w nas mocną, choć nie dla wszystkich widoczną symboliką. Znów w jednym tygodniu bohaterami stali się Jan Olszewski i Donald Tusk. Jeden, odchodząc w wieku 88 lat. Drugi, kompromitując się w Europie i przymierzając się do powrotu do polskiej polityki.

Śmierć Jana Olszewskiego każe przypominać sobie na nowo rok 1992. Więc również i rolę Donalda Tuska w „nocnej zmianie”, jego „panowie, policzmy głosy” czy wcześniejsze słowa, że ten rząd należy zniszczyć wszelkimi metodami.

Wilk w europejskiej skórze

O obecnym rządzie Tusk, jako orędownik demokracji i konstytucji, już tak wprost wypowiedzieć się nie może. Może jednak bojowym wpisem na Twitterze zachęcać do dalszych ataków na dziennikarzy TVP, legitymizując tym samym przemoc w polskim życiu politycznym i dając jej „europejskie” błogosławieństwo. Gdy niektórzy politycy Platformy w chwili zagubienia nieśmiało krytykują agresję Obywateli RP wobec Magdaleny Ogórek, jaką widzieliśmy przed budynkiem TVP Info, Donald Tusk znajduje zupełnie innego winnego. „Kłamstwo organizowane przez władzę za publiczne pieniądze to perfidna i groźna forma przemocy, której ofiarami jesteśmy wszyscy. I wszyscy powinni solidarnie, w ramach prawa, przeciw temu kłamstwu protestować”. I niby wszystko się zgadza, mowa o „granicach prawa” i tylko z ofiary Tusk robi agresora, z bandytów zaś bojowników o wolność. I ton ten podchwytują natychmiast jego partyjni koledzy i nie mniej partyjni, choć udający obiektywnych, publicyści i komentatorzy.

To, że Tusk od agresji nie stroni, wiemy dość dobrze. Nawet jeśli sami nie przekonaliśmy się o tym tak boleśnie, jak jego uderzony piłką podczas mało fortunnej próby ocieplenia wizerunku pies. Jego dziwne demonstracje niechęci wobec współpracowników (słynne podeptanie marynarki kolegi podczas jego krótkiej nieobecności w pokoju), przemówienia pełne gróźb i uwłaczających przeciwnikom określeń, to obraz byłego premiera, jaki znamy od 2007, a nawet 2005 r. Tusk najpierw musiał się odegrać na świecie za przegrane wybory, następnie zaś, już wygrywając, odgrywał się nadal, czyniąc cały kraj zakładnikiem swojej mściwości. Często ze słowami o miłości na ustach.

Niektórych zmylił być może krótkotrwały zwrot konserwatywny, jaki Tusk, wraz z częścią kolegów z Platformy, deklarował w początkach tej partii. Być może gotowi byli więc uznać czerwiec 1992 r. za błąd politycznej młodość. Jednak kolejne lata pokazały nam, że zaistnienie w samym środku brutalnej gry nie było żadnym przypadkiem. Zakulisowe negocjacje, tajemnicze transfery pieniędzy, wykańczanie konkurentów, również tych wewnątrz własnej partii – to było zawsze jego żywiołem. Dobrze ukazali to w swojej bestsellerowej książce z zeszłego roku Wojciech Sumliński i Tomasz Budzyński, zbierając do kupy różne informacje, znane, zapomniane, zlekceważone… Tusk tymczasem uciekł z Polski i od Polski, lecz z daleka nadal prowadzi swoje gry w krajowej polityce. Z bezpiecznego ukrycia co jakiś czas uderza, mając w Warszawie dwóch, bardzo groźnych przeciwników.

Manewr wyprzedzający Schetyny?

Nie tak dawno na tych łamach formułowałem tezę, że Grzegorz Schetyna może nie mieć wcale zamiaru wygrać z Platformą Obywatelską kolejnych wyborów parlamentarnych. Wygrana taka bowiem ośmieliła by Donalda Tuska do powrotu do krajowej polityki po zakończeniu kadencji w Radzie Europejskiej, dla Schetyny byłaby więc pyrrusowym jedynie zwycięstwem. Jako argument za możliwością takiego obrotu spraw wskazywałem wówczas podejmowane z cichym błogosławieństwem otoczenia Tuska próby lansowania Władysława Kosiniaka-Kamysza na lidera całej opozycji i przyszłego premiera w kontrze nie tylko do Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego, lecz przede wszystkim do Grzegorza Schetyny niepotrafiącego zjednać sobie sympatii i zaufania wyborców. I, co równie ważne, tracącego po brutalnym zagraniu wobec Nowoczesnej dużą część możliwości tworzenia przedwyborczych koalicji. Od dawna pojawiały się też plotki, że były lider Platformy może próbować swoją obecność zaznaczyć w wyborach do Parlamentu Europejskiego, tworząc jakąś polityczną supergrupę centrolewicową, niezależną od tej partii, skupiającą rozmaitych polityków, którzy rzadziej niż kiedyś pojawiają się na pierwszych stronach gazet, mogą budzić jednak sentyment obrońców demokracji. Niedawna deklaracja powołania do życia Koalicji Europejskiej wydaje się manewrem wyprzedzającym Schetyny, który próbuje ukraść Tuskowi show, stawiając obok siebie kilku byłych premierów, zarówno postkomunistycznych (Belka, Cimoszewicz, Miller), jak i konserwatywnego od rozwodu do rozwodu Marcinkiewicza, wreszcie zaś Ewę Kopacz i jedynego niepremiera w tym towarzystwie, Radka Sikorskiego.

Innego uzasadnienia dla tego przedstawienia na razie nie widać, wszyscy zainteresowani podkreślają bowiem, że nie chodziło o faktyczne powołanie tej mocno zaczerwienionej koalicji, a jedynie zachętę do takiego ruchu w przyszłości. W jakimś stopniu można też wziąć ten ruch za próbę bardzo zawoalowanego przejęcia Sojuszu Lewicy Demokratycznej poprzez przyciągnięcie kilku ważnych dla środowiska nazwisk, lecz bez przejmowania posłów (w tym przypadku niemożliwe), jak zrobiono to wcześniej z Nowoczesną. W efekcie politycy Sojuszu o tej Europejskiej Koalicji Schrödingera wypowiadają się nad wyraz oszczędnie. W układance nie ma na razie PSL, który nie może zdecydować się miedzy zachowaniem samodzielności a wejściem w ścisłą współpracę z POKO. Partie i ich negocjatorzy muszą jednak pamiętać, że im więcej osób do podziału, tym mniejszy finalnie przypadnie im kawałek tortu. Donald Tusk tymczasem, po kilku dniach atakowania w swoim stylu Brytyjczyków znów wysyła sygnał, że nadal jest w grze i rzuca hasło: „Ruchu 4 czerwca”.

Medal z brzydkim rewersem

4 czerwca to fetysz środowisk afirmujących III Rzeczpospolitą. Wybory, które wbrew ich koncesjonowanej formie nazywa się „pierwszymi demokratycznymi”, a które stały się początkiem dominacji postsolidarnościowej liberalnej lewicy w polskiej polityce, to data, która musi im dobrze się kojarzyć. Tyle tylko, że ta moneta ma dwie strony. Drugą jest oczywiście 4 czerwca o trzy lata późniejszy, dokładnie zaś noc z 4 na 5 czerwca 1992 r., noc obalenia rządu Jana Olszewskiego. „Zniszczyć ten rząd, najgorsze wyjście nawet niedemokratyczne, nawet niekonstytucyjne, jest lepsze niż rząd Olszewskiego” – mówił Tusk w Radiu Zet 30 maja 1992 r. W czasach rządów PiS wzywał do nieposłuszeństwa obywatelskiego. Czy dziś Ruch 4 czerwca nie podpisze się pod tymi wezwaniami i słowami sprzed 27 lat? Czy nie chodzi o to samo? Gdy dawne słowa internauci słusznie przypominają żegnającemu Jana Olszewskiego Tuskowi, muszą przypominać je również sobie samym i swoim reprezentantom z Prawa i Sprawiedliwości.

Aby jednak osiągnąć cel ostateczny, ten sam od prawie 30 lat, Tusk musi jeszcze wygrać swój bój z wrogiem wewnętrznym, czyli Grzegorzem Schetyną. Jeśli walka ta będzie wyniszczająca dla obu stron, tym lepiej dla PiS. Ostatnią rzeczą, na która warto spojrzeć, jest niejasna rola Roberta Biedronia. Jak na razie wydaje się on szkodzić Platformie. Po mocnym ataku Biedronia na Schetynę i informacjach o niemieckich źródłach finansowania Wiosny trzeba zastanowić się, czy nie jest to element gry na Tuska, której świadkami będziemy w 2019 r.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#4 czerwca #Donald Tusk #Jan Olszewski #Platforma Obywatelska

Krzysztof Karnkowski