Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Nieodrobiona lekcja rozsądnego etatyzmu

Wystąpienia różnych grup zawodowych, które nasiliły się w ostatnim czasie, potwierdzają starą regułę społeczną, że ludzie skłonni są do protestów nie wtedy, kiedy jest coraz gorzej, ale wtedy, gdy w kraju robi się lepiej. A to z tej prostej przyczyny, że również chcą zakosztować dobrodziejstw wzrostu. Tymczasem widzą, że ich zarobki stoją w miejscu, gdy innym się poprawia. Coś podobnego dzieje się właśnie na naszych oczach, widać to szczególnie w budżetówce, w której wynagrodzenia zamrożono jeszcze u początków władzy Platformy Obywatelskiej.

Protesty ekonomiczne rzadko kiedy cieszą się zainteresowaniem liczących się mediów (chyba że można nimi solidnie przyłożyć aktualnej władzy), dlatego nikt specjalnie nie nagłaśniał kwestii frustracji, jaka nasila się w licznych publicznych resortach. Inna rzecz, że mundurowi, pracownicy sądownictwa zmagać się muszą nie tylko z marnymi pensjami, ale coraz bardziej doskwierają im braki kadrowe. I coraz większym problemem polskiego państwa będzie właśnie deficyt profesjonalnych kadr obsługujących właśnie instytucje publiczne – to kolejny, niemal nieobecny w szerokiej dyskusji temat.

O pożytkach z „populizmu”

Rząd Prawa i Sprawiedliwości, zresztą zupełnie słusznie, dotarł ze swoim politycznym przekazem do tzw. Polski B, która często jest po prostu Polską gorzej sytuowanych. Docenianie aspiracji ekonomiczno-kulturowych mniej zamożnych, postawienie na Polskę tych, którzy nie zarabiają nawet średniej krajowej, szybko zostało nazwane populizmem. I przeraziło też część zwolenników Prawa i Sprawiedliwości, szczególnie tych wielkomiejskich, nie mniej neoliberalnych gospodarczo niż ich polityczni adwer-sarze od Ryszarda Petru i Grzegorza Schetyny. Ale rządowa strategia komunikacji publicznej zadziałała: mimo wszelkich możliwych przeciwności przez kolejne lata słupki poparcia dla PiS utrzymywały się na wysokim poziomie.

Opozycja wołała o populizmie, psioczyła na 500+, snuła katastroficzne wizje dotyczące budżetu państwa i całej gospodarki – ale nic z tych rzeczy się nie sprawdziło. Gdyby przeciwnicy polityczni rządu mogli grać kartą gospodarczą, toby z pewnością to uczynili. Ale ilekroć próbowali wyciągnąć na światło dzienne Leszka Balcerowicza, tylekroć szybko musieli go chować – z jego groteskowych corocznych prognoz dotyczących nadciągającego krachu ekonomicznego nie zostawało nic oprócz okazji do kpin. Najpierw premier Beata Szydło, później Mateusz Morawiecki często i chętnie mówili, że zwykłym ludziom jest już tylko lepiej. I to się nawet zgadzało. Ale nic dziwnego, że w takich okolicznościach kolejne grupy zawodowe mówią: sprawdzam!

Więcej szacunku dla budżetówki

Problem z budżetówką polega na tym, że nie cieszy się ona raczej sympatią ogółu społeczeństwa. I najlepiej, także w publicystyce, sprzedają się takie opinie, które dyskredytują albo deprecjonują administrację publiczną, urzędników różnych instytucji i szczebli. Tak zwany głos ludu często zresztą nie rozróżnia między wysoko postawionym urzędnikiem z politycznego nadania, który z administracji zniknie po sezonie, a ludźmi, którzy pracują na niższych szczeblach administracyjnej drabiny, często harują, czują się faktycznie odpowiedzialni za swoją pracę (wyśmiewany termin: etos urzędnika państwowego), ale coraz bardziej doskwiera im poczucie, że pensje rosną, owszem, ale nie im. A przecież nikt nie chce być na samym końcu społecznej drabiny: szczególnie groteskowe i uwłaczające jest to w wypadku ludzi, którzy służą państwu polskiemu.

Tymczasem nie dość, że są często postrzegani przez opinię publiczną jako „pasożyty”, to widzą, że państwo, na rzecz którego pracują, w ogóle się o nich nie troszczy. A w wypadku pracowników służby cywilnej jest jeszcze gorzej – protestować nie mogą, takie są wymogi prawa, co jest więcej niż korzystne dla klasy politycznej, która posiłkuje się ich pracą.

Ta ostatnia sprawa to niestety w znacznej mierze odpowiedzialność samych polityków. To oni przecież w największym stopniu powinni mieć świadomość, że to od jakości kadr zależy sprawność państwa i jego sterowność. Rządzenie bowiem, wbrew infantylnemu obrazowi, jaki tworzą media, nie jest wyłącznie spektaklem dla publiki, rządzenie opiera się właśnie na administracji publicznej: jej zdolnościach do przetwarzania danych dotyczących życia społecznego, wdrażania procedur i polityk publicznych, ustanawiania i wdrażania prawa, prognozowania trendów.

Dobro wspólne ma bardzo wiele wspólnego z dobrze zorganizowanym państwem i wysokiej jakości administracją. Tyle że w Polsce nie jest to zbyt interesujący temat. Ze skutkami o wiele bardziej opłakanymi, niż mogłoby się wydawać – wiele podejmowanych przez polityków działań chybia celu właśnie dlatego, że nie ma komu ich profesjonalnie realizować. I będzie tylko gorzej, jeśli klasa polityczna nie zdobędzie się na odwagę i nie powie głośno: musimy wreszcie zacząć myśleć poważnie o administracji, inaczej to wszystko rozejdzie się nam w rękach.

Kiepskie skutki lekceważenia państwa

Jestem jednak raczej pesymistą. W wielu okolicznościach spotykałem ludzi, często wyżej postawionych w obecnej hierarchii władzy, którzy sami w to państwo nie wierzą. Albo są wyznawcami Polski jako społeczeństwa obywatelskiego. Na czym to polega? U jednych na wierze w to, że wszystko zrobi rynek. Celowali w tym miłośnicy „ta-niego państwa” choćby z Platformy Obywatelskiej. Dziś już widać, w jak wielu obszarach tanie państwo okazało się państwem dziadowskim. U drugich z kolei przeważa wiara w społeczeństwo obywatelskie – częściej zauważam tę cechę u ludzi związanych z PiS. Oni także nie wierzą w to, że administracja publiczna może być sprawna i że należy w nią inwestować. Mówią zatem: róbmy co się da oddolnie, spontanicznie, wykorzystując ludzi ideowych i ofiarnych.

Problem w tym, że takie strategie są jak najsłuszniejsze na poziomie mikro. Natomiast przy szerzej zakrojonych działaniach objawiają się wszelkie mankamenty „działań społecznych”: doraźność, słomiany zapał, brak profesjonalizmu, brak solidnych rezerw ekonomicznych. Niekiedy także, spójrzmy prawdzie w oczy, wołanie o patriotyzmie ma pokryć merytoryczną pustkę albo mizerię osiąganych celów. A czasem po prostu kończy się transferem środków publicznych do „swoich ludzi”, może i pełnych dobrych chęci, ale niezdolnych do profesjonalnego działania.

I to jest niestety stary polski dramat związany z niewiarą we własne państwo – prawie nigdy go nie mieliśmy, więc w naturalny sposób przy każdej okazji zwracamy się ku pospolitemu narodowemu ruszeniu. Widać to zresztą nie tylko na prawicy – wszak popularna akcja charytatywna, znana jako Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, również bazuje na głębokim polskim przekonaniu, że wszystko lepsze niż publiczna służba zdrowia.

Nie, nie nawołuję do przywrócenia PRL, restytucji realnego socjalizmu itp. Uważam jednak, że przydałby nam się wszystkim solidny kurs rozsądnego etatyzmu, zmiana nastawienia do administracji publicznej i roli urzędników w budowaniu lepszej Polski. Mało ciekawy temat? Kłopot w tym, że właśnie od takich nudnych spraw zależy przyszłość naszego kraju.

 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#protest #pracownicy

Krzysztof Wołodźko