Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Przetasowania w drugiej lidze

Po wyborach przyszedł czas na konsumowanie zwycięstw i przełykanie porażek. Gdzieniegdzie ugrupowania polityczne dostały inne danie niż to, którego się spodziewały. Zamiast lub obok obsadzania stanowisk rusza więc także karuzela rozliczeń, która może sprawić, że ze sceny politycznej znikną dwie partie.

Dwie partie, z których jednej w zasadzie i tak już na tej scenie nie ma, a druga ledwo co odzyskała jakieś skromne przyczółki. Głównie zresztą w medialnych analizach oraz studiach radiowych i telewizyjnych. Mowa oczywiście o Nowoczesnej i SLD.

Gra na naiwnych

Historie obu tych partii do pewnego momentu wydawały się bardzo różne, choć łączyły je na pewno przywiązanie do III RP oraz obrona jej beneficjentów i stworzonego przez nią układu politycznego. Nowoczesna, w sferze deklaracji założona jako przeciwwaga dla Platformy, która miała przejąć od niej rozczarowany elektorat liberalny, bardziej przypomina partyjki, które powstawały na lewicy. Te, które miały być lewicą „uczciwą”, w odróżnieniu od SdRP/SLD nieumoczoną ani w PRL (Polska Unia Socjaldemokratyczna, Unia Pracy), ani w afery (SdPL), a które, poza krótkim okresem na początku swoich działań, okazywały się mało komu potrzebne i kończyły jako pomału konsumowane przystawki partii, z którą miały konkurować. W wypadku partii Ryszarda Petru od początku było zresztą oczywiste, że jest to gra obliczona głównie na naiwnych, zaś jej ewentualny dobry wynik służyć ma blokowaniu głębszych zmian w razie niewystarczającej wygranej lub przegranej PO w wyborach w 2015 r. Nowoczesna osiągnęła wynik, który pozwolił jej wejść do Sejmu, i od tego zaczęły się tak naprawdę jej kłopoty.

Część świeżo upieczonych posłów debiutującej w Sejmie partii wcześniej udzielała się w Platformie lub Unii Wolności. O niektórych słyszeliśmy (uważni obserwatorzy mogli znać np. Piotra Misiłę z jego sądowego boju z lokalnym dziennikarzem Andrzejem Markiem, w obronie którego protestowało przed Sejmem wiele warszawskich gwiazd mediów), z otoczenia Leszka Balcerowicza kojarzyć mogliśmy samego lidera, jednak dopiero parlamentarna aktywność pozwoliła poznać działaczy Nowoczesnej jako polityczny kabaret. Cechą charakterystyczną tego ugrupowania okazało się bowiem niesamowite stężenie wpadek, pomyłek i błędów, w czym prym wiódł sam lider. Mediom bardzo długo nie przeszkadzało to w lansowaniu go na nadzieję polskiej polityki czy dawaniu jego partii pierwszego miejsca w sondażach, w które nikt zresztą chyba nigdy nie wierzył. Wszystko zmieniło się w grudniu 2016 r., gdy Ryszard Petru wezwał do okupacji Sejmu, po czym dał się nakryć na wakacjach z partyjną koleżanką. Wówczas rozpoczął się w Nowoczesnej kryzys przywództwa, zakończony wymianą Petru na Katarzynę Lubnauer. W tym samym czasie partia zaczęła już pomału stapiać się z Platformą, z którą już wcześniej dzieliła miejsca na estradach rozmaitych antyrządowych wieców. Pierwszą zapowiedzią utraty politycznej samodzielności było wycofanie Pawła Rabieja z wyścigu o warszawską prezydenturę i przypisanie go do Rafała Trzaskowskiego. Później, niebezboleśnie, schemat ten powtórzono w innych miastach, dość bezceremonialnie obchodząc się z aspiracjami partyjnych kolegów, którzy, przyznajmy, znieśli to dość dzielnie.

Musi ich to boleć

Jeszcze ciekawszy jest przypadek samego Petru. Najpierw, po miesiącach erozji autorytetu, zakwestionowano jego przywództwo, następnie zaś stracił partię, której jeszcze niedawno był twarzą i marką (wpisaną w nazwę). Po próbach tworzenia struktury poziomej, pozostającej w niejasnych relacjach z Nowoczesną, stworzył w końcu kolejny własny ruch, w którym towarzyszą mu dwie koleżanki… i działacze Nowoczesnej, którzy nie są zadowoleni z połączenia się tej partii z Platformą. Do listy wpadek dochodzi ostatnio fakt, że zarówno Ryszard Petru, jak i Joanna Scheuring-Wielgus nie nauczyli się jeszcze nazwy nowego ugrupowania. A tej nauczyć się wypada, ponieważ w chwili, gdy Nowoczesna staje w obliczu problemów, warto wiedzieć, dokąd zapraszać dawnych kolegów.

Skąd zaś kłopoty Nowoczesnej? Opozycja natychmiast po wyborach samorządowych ogłosiła swoje miażdżące zwycięstwo, zakładając, że PiS, nawet wygrywając w większości województw, nie zdoła stworzyć koalicji i będzie rządził, tak jak poprzednio, jedynie na Podkarpaciu. Jak wiemy, stało się inaczej. Prawo i Sprawiedliwość ma połowę sejmików, w tym, co najbardziej dla opozycji bolesne, dolnośląski i śląski. Na Dolnym Śląsku dogadano się z Bezpartyjnymi Samorządowcami, co na pewno musi boleć uważającego ten teren za swój bastion Grzegorza Schetynę. Śląsk to inna historia. Tu wyjęto bowiem radnego z ramienia opozycji, który po wyborach ogłosił, że najważniejszy jest dla niego Śląsk, więc rozpoczyna współpracę z PiS. Ocenę zachowania Marka Kałuży zostawmy na boku. Wystarczy, że stał się obiektem ataku ze strony swoich wczorajszych wyborców, którzy nie przebierają w słowach i na woltę polityka reagują niewspółmierną do niej agresją i wyzwiskami. Jednak sam fakt, że pewna władza w regionie upadła przez jedną osobę, sprowokował wzajemne oskarżenia o to, kto odpowiada za wprowadzenie Kałuży na listy wyborcze. Równocześnie obserwujemy tu wojenkę między Platformą, reprezentowaną przez posłów, którzy sami nie tak dawno zmienili partyjne barwy, a ich dawnymi kolegami z Nowoczesnej oraz konflikt w samej Nowoczesnej, w której Piotr Misiło, wcześniej pierwszy kontrkandydat Ryszarda Petru w partyjnych wyborach, próbuje teraz uderzyć we współpracowników Katarzyny Lubnauer. Sytuacja jest więc bardzo napięta, zwłaszcza że rozmowy toczą się publicznie, na Twitterze, a partyjni koledzy i koleżanki nie przebierają w słowach. Trzeba dodać, że Śląsk nie ma szczęścia do list wyborczych opozycji – jeszcze przed wyborami ręcznie wyrzucono z nich lokalnych i popularnych aktywistów, by zrobić miejsce dla żony posła Budki. Jak się okazuje, posłanka Nowoczesnej Monika Rosa przeforsowała w podobny sposób kandydaturę Marka Kałuży. Czy śląska awantura zakończy się zawieszeniem broni, czy wręcz przeciwnie, dokończy dzieła rozdarcia partii, z której część działaczy wróci do Ryszarda Petru, a część, jak Furgo czy Golbik, płynnie przejdzie do PO?

Wreszcie rozbrat z postkomunizmem?

SLD w 2015 r. znalazło się poza Sejmem w wyniku przecenienia własnych szans. Stratowało jako koalicja, co wymaga sforsowania progu 8 proc., nie 5 proc. głosów. W ostatnim czasie wydawało się, że partia znów może zaistnieć w polskiej polityce, tak jak zaistniała w programach publicystycznych, na które wcześniej obraziła się PO. Wybory samorządowe nie potwierdziły jednak tej tendencji, postkomuniści uzyskali w nich wynik pozwalający najwyżej na przetrwanie, lecz nie odegranie znaczącej roli w sejmikach.

Część działaczy wszczyna bunt przeciwko Włodzimierzowi Czarzastemu, który stawiał na niezależność partii i lawirowanie wokół, lecz nie w Koalicji Obywatelskiej. Lewicowcy chcą w znaczącej liczbie przejść pod skrzydła PO, a ich lider rozmawia w tym samym czasie o współpracy z partią Razem, zaś pozostałych liderów Donald Tusk zapewne sam zagospodaruje w wyborach do PE. Udział SLD w Koalicji Obywatelskiej nie zmieni zapewne jej notowań, choć może spowodować odejście kilku polityków z antykomunistycznym rodowodem. Rozmycie się lewicy w koalicji może jednak zakończyć żywot tej partii, jeśli jej prospołeczne skrzydło, śladami Krzysztofa Gawkowskiego, przejdzie do ruchu Roberta Biedronia. Czyżby kolejne wybory miały okazać się końcem formacji postkomunistycznej, choć nie postkomunistów, w polskiej polityce?

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Krzysztof Karnkowski