Kuriozalna sprawa. Przy jednej z ważniejszych ulic w Krakowie postawiono apartamentowiec o nazwie mającej oddziaływać na postkolonialne kompleksy (nawiązanie do Ameryki, rezydencji, apartamentu – klisze jak we wczesnych latach 90.). Ale pal sześć nazwę, bo to jeszcze nic. W bezpośrednim sąsiedztwie „rezydencji” stoi sobie mniejszy, starszy i mniej okazały budyneczek mieszkalny. Zwykły szary bloczek z lat 50., jakich w Polsce pełno. I tu się zaczyna moje osłupienie.
Oto bowiem inwestor i właściciel „rezydencji” postanowił na własny koszt zafundować sąsiadom z bloczku nową elewację, parapety i okna. – Zacny gest, milordzie – chce się powiedzieć. Ale myliłby się ten, kto będzie chciał doszukać się w tym pomyśle szlachetnych pobudek łaskawcy inwestora. Deweloper zafundował remont tylko tym szarakom, których okna i ścianę widać z „rezydencji”. Bo nie chodzi o dobro wspólne, lecz o to, by nie psuć wrażeń estetycznych tych, którzy zdecydują się na zakup mieszkania w nowej inwestycji. Że remont wygląda kuriozalnie dla wszystkich, którzy patrzą na „rezydencję” inaczej niż z kilkunastu mieszkań? Nie szkodzi, wioski potiomkinowskie też zapewne raziły wszystkich oprócz cesarzowej Katarzyny II. A tak właśnie mają się czuć mieszkańcy „rezydencji”. Jeśli z czymś mi się kojarzy takie podejście, to jedynie z postawą, która pozwala niektórym ludziom spuszczać śmieci w toalecie, zamiast wynieść je do kubła (o segregowaniu nie wspominam) albo wystawiać worki z odpadkami na wspólny korytarz, by te nie walały się po domu (tu uwaga – wystarczy przenieść delikwentowi jego worek na jego wycieraczkę, a jeśli nie pomoże – wysypać na nią śmieci). Przed nami wybory samorządowe. Kandydaci obiecują, przekonują, kuszą. Szklanymi domami i wielkimi zmianami. Nie ma jednak co na nie liczyć, gdy sami nie zaczniemy myśleć o naszym otoczeniu w kategoriach bardziej odległych niż koniec własnego nosa, drzwi wejściowe czy widok z okna.