W tę niedzielę, uroczystość Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej, w polskich kościołach zabrzmiała pieśń „Z dawna Polski Tyś Królową”. Osobom, które pojawiały się na wieczornych modlitwach i czuwaniach przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu latem 2010 r., chyba zawsze już będzie się ona kojarzyła z tamtymi wydarzeniami, gdy była śpiewana podczas Apelu Jasnogórskiego.
Do tamtych dni i nocy wracać będziemy jeszcze wiele razy, bo wciąż nie brakuje powodów, by przywoływać tamto doświadczenie sierpnia sprzed ośmiu już lat. Tym razem za sprawą ujawnionych informacji na temat przeszłości specjalistów od bezpieczeństwa zatrudnionych w warszawskim ratuszu, z Ewą Gawor na czele. Na początku dowiedzieliśmy się, że dyrektor Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Urzędu m.st. Warszawy pracowała w Departamencie PESEL MSW w latach 1979–1990, ukończyła też Wyższą Szkołę Oficerską im. Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie i osiągnęła stopień podporucznika Milicji Obywatelskiej. Szybko okazało się, że to wierzchołek góry lodowej – podległymi podporucznik Gawor są m.in. były zomowiec i esbek, rozpracowujący w latach 80. Konfederację Polski Niepodległej.
Skoro za bezpieczeństwo miasta stołecznego odpowiadają zaś specjaliści, których poglądy i mentalność kształtowała Polska Ludowa, trudno się dziwić, że w 2010 r. na Krakowskim Przedmieściu miejskie służby ze spokojem obserwowały atakowanie modlących się ludzi przez naćpaną hołotę. Bez żadnych skrupułów za to toczyły wojnę z innymi potężnymi zagrożeniami. W środowisku ówczesnej opozycji swoją drugą młodość przeżywała wówczas pieśń Jana Pietrzaka „Nielegalne kwiaty, zakazany krzyż”. Słowa ze stanu wojennego zyskały nagle na aktualności, gdy władze państwa i stolicy walczyły z drewnianym harcerskim krzyżem i tulipanami na krawężnikach Traktu Królewskiego. Dziś okazuje się, że nie tylko sytuacja była właściwie taka sama, lecz także stali za nią w dużym stopniu ci sami ludzie.
Mały stan wojenny w Kupieckich Domach Towarowych
W warszawskim ratuszu przystań znalazły resortowe dzieci (Ewa Gawor sama o sobie pisała w dokumentach, że pochodzi z rodziny wojskowo-milicyjnej, co było dla niej motywacją do wyboru takiej, a nie innej ścieżki kariery w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej) i spady ze służb, po swojemu ustawiające życie warszawiaków w wolnej jakoby Polsce po 1989 r. Pierwszy, bardzo wyraźny sygnał, jak wygląda bezpieczeństwo według miasta stołecznego, otrzymaliśmy w 2008 r., gdy firmy ochroniarskie o resortowych korzeniach wzięły udział w pacyfikacji kupców z Kupieckich Domów Towarowych. Gazowanie ludzi w zamkniętych pomieszczeniach, pałowanie, niszczenie mienia i 40 poszkodowanych osób – mały stan wojenny na ograniczonej przestrzeni i przy poparciu większości mediów. Również – trzeba przypominać – części prawicowych publicystów, widzących w tej bandyckiej akcji obronę świętego prawa własności miasta.
Kolejne tygodnie i miesiące przyniosły informacje o bardzo tajemniczej i ułatwiającej nadużycia strukturze grupy agencji ochrony, odpowiedzialnych za ten skandal. I choć dla jednej z nich skończyło się to nawet utratą koncesji, nie przeszkadzało to władzom Warszawy w dalszym korzystaniu z usług pozostałych spółek konsorcjum i podpisywaniu z nimi milionowych kontraktów. Ochroniarze Zubrzyckiego pilnowali porządku m.in. podczas… uroczystości żałobnych na pl. Piłsudskiego w kwietniu 2010 r. Na to zlecenie miasto nie rozpisało nawet przetargu, o czym informował w 2011 r. „Super Express” przy okazji zatrudnienia firmy do ochrony pasażerów komunikacji miejskiej. Dziś widać jak na dłoni, że brutalną firmę ochroniarską i urzędników ratusza łączyło wspólne pochodzenie.
Wszystkie chwyty dozwolone, byleby zohydzić Marsz Niepodległości
Ostatnim akordem tej historii była jak dotąd próba zablokowania przejścia Marszu Powstania Warszawskiego z powodu rzekomo faszystowskich haseł. Gdy już znamy historię Ewy Gawor i Jarosława Michonia, byłego funkcjonariusza ZOMO, starszego specjalisty Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego, oddelegowanego przez nią do rozwiązania imprezy, trudno się dziwić, że okrzyki: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” doprowadzają to towarzystwo do szału. Czy dziś, w 2018 r., uważają je oni za groźbę wobec siebie i swoich kolegów? Gawor zapowiada już, że jeśli podobne przesłanki wystąpią 11 listopada, zdelegalizuje również Marsz Niepodległości. A że wystąpią, jest więcej niż pewne, bo symbolika, która budzi takie emocje w warszawskim ratuszu, nie jest w Polsce zakazana przez prawo. Nie chodzi jednak o walkę z faszyzmem, lecz o antypatie dawnego resortu spraw wewnętrznych, które mają i dziś decydować o życiu, bezpieczeństwie i swobodzie demonstrowania mieszkańców Warszawy.
Aby odwrócić uwagę od problemu, w sukurs ratuszowi przychodzi Paweł Rabiej, który po prawie czterech tygodniach od demonstracji ogłosił, że widział podczas niej hajlujących ludzi. Jak to się często pisze w internecie – „Pics or it didn’t happen” („Zdjęcia albo się nie wydarzyło”). Ten argument nie pojawiał się dotąd nawet w i tak mocno naciąganej argumentacji miejskich urzędników, nie podnosił go wcześniej sam kandydat zjednoczonej opozycji na wiceprezydenta Warszawy.
Ze słów Ewy Gawor wynika jednak jasno, że 11 listopada Marsz Niepodległości nie powinien się spodziewać gotowości do współpracy ze strony miasta. Warszawska ekipa – chciałoby się dodać: „na pożegnanie” – nie uszanuje wyjątkowości tego dnia i zapewne będzie szukała sposobu, by jakoś obrzydzić święto maszerującym po ulicach stolicy. Dobrze, że będzie już tydzień po wyborach, przynajmniej odpadnie motywacja, by mobilizować swoich zwolenników straszeniem ich radykalizacją postaw środowisk patriotycznych i narodowych.
Resortowi demokraci i drugi Komorowski
Ma to już zresztą miejsce. Sympatycy opozycji bardzo źle znoszą informacje o zarejestrowaniu przez narodowców komitetu wyborczego – tak jakby wcześniej (w domyśle – przed rządami PiS) było to niemożliwe. Coraz bardziej widać jednak, że środowiska, lubiące się określać demokratycznymi, pojęcia takie jak faszyzm i demokracja definiują w zgodzie z naukami wyniesionymi ze szkoły im. Dzierżyńskiego i innych placówek tego typu. I wokół tak zafałszowanych pojęć chcą rozgrywać kampanię wyborczą, a nie mają nic do powiedzenia na tematy bliskie mieszkańcom, takie, wokół których naprawdę powinny się kręcić wybory samorządowe. Nic dziwnego, przecież w największych miastach Platforma lub prezydenci przez nią popierani rządzą z reguły dłużej niż przez jedną kadencję. Ich programy wyborcze stają się, co dokładnie widać w Warszawie, katalogiem niespełnionych obietnic i zarzuconych wcześniej pomysłów, które po wyborach, w razie ich wygranej, pozostaną tymi obietnicami i pomysłami.
Patryk Jaki zdaje sobie sprawę z tego, że niezależnie od przebiegu kampanii to jego konkurent jest wciąż faworytem w Warszawie. Rafał Trzaskowski przegrywa jednak samą kampanię i swój wizerunek. Zamiast nowym Tuskiem okazał się drugim Komorowskim – z taśmą klejącą w ręku. Warszawski ratusz pracuje na rzecz namaszczonego przez prezydent następcy, lecz wydaje się, że przypadkiem wpakował się w kłopoty podobne do tych, które spotkały trochę ostatnio zapomnianego sędziego Iwulskiego. Dawny komunistyczny aparatczyk Marek Borowski, demonstrujący przed budynkiem KC z hasłem „PiS = PZPR”, nie zasłoni trzymanym przez siebie parasolem obrazu ratusza rządzonego przez PO, który widzimy przecież nie tylko w ostatnich dniach. Ratusza, który dla wielu swoich pracowników nadal ma siedzibę na pl. Feliksa Dzierżyńskiego.