Wiadomość o śmierci Jacka dotarła do nas podczas spotkania kolegium redakcyjnego. Nie sposób opisać pustki, jaką poczuliśmy.
Jacek był jedynym dziennikarzem „Gazety Polskiej”, który pracował w niej bez przerwy, począwszy od wydania pierwszego numeru w 1993 r. Stanowił stały element krajobrazu redakcji – ze swoim niedbałym wyglądem, szarą od papierosów i niewyspania cerą oraz ciągłym gderaniem. Był tak niezmiennym punktem odniesienia, że po prostu nie braliśmy pod uwagę, że „Gazeta Polska” może istnieć bez Niego.
Kiedy odszedł, zrozumiałam, jak niewiele wiemy o tym Człowieku, który poprzez swoje teksty uczył, co to znaczy być niezłomnym na co dzień. Co to znaczy kochać Ojczyznę poza datami rocznic. Jak niewiele wiemy o Człowieku, który jako paroletni chłopiec ukryty pod stołem obserwował, jak UB wywleka z domu do więzienia Jego ojca, Wincentego Kwiecińskiego, szefa III Komendy WiN. Na powrót ojca musiał czekać dziesięć lat, żyjąc wraz z matką w skrajnej biedzie.
***
Piszę te słowa w miejscu, które od zarania zarezerwowane było dla Jego rubryki pt. Odcinki. Jeden z pierwszych odcinków, podpisanych przez Niego jeszcze jako A.B. Constans, mówił o zerwaniu ciągłości z PRL, potrzebie odtajnienia tajemnic UB i SB, „stworzeniu możliwości ujawnienia wreszcie zbrodni, zdrady i podłości”.
Znamy wszyscy publicystyczny, wspaniały dorobek Jacka. Wraz z Jego odejściem „Gazeta Polska” straciła jeden z intelektualnych filarów zespołu. Wybitnego znawcę stosunków międzynarodowych, niuansów polityki bliskowschodniej czy europejskiej. Miał w małym palcu historię polityczną Stanów Zjednoczonych. Złościło Go, jak polscy dziennikarze, mieniący się specjalistami od Ameryki, popełniają rażące błędy w swoich tekstach. Czasami, kiedy któryś wyjątkowo mu podpadł, brał do ręki jego artykuł i zakreślał na czerwono wszystkie wpadki. Początkowo sprawdzaliśmy, czy Jacek się gdzieś nie pomylił, czy nie przyczepił się bezpodstawnie. Ale nigdy nie było takiej sytuacji.
Kiedyś pojechał jako wysłannik „GP” na szczyt NATO w Budapeszcie. Na konferencji prasowej sekretarza stanu USA zadawał celne pytania, świadczące o drobiazgowej znajomości problematyki. Przez tę chwilę dyskutował z Colinem Powellem jak równy z równym, wprawiając go w konfuzję. Ale dzięki temu zwrócono uwagę na nieznanego redaktora z Polski, a „Gazeta Polska” zdobyła pozycję pisma najlepiej w naszym kraju zorientowanego w sprawach Stanów Zjednoczonych.
***
To właśnie z miłości do Ameryki Jacek, który gardził telewizją od czasów PRL, a w czasach III RP zdecydowanie ją bojkotował, w końcu zdecydował się na zakup kablówki. Wszystko po to, by móc na żywo śledzić najważniejsze wydarzenia w Stanach, zwłaszcza kampanie wyborcze. Ale również dlatego, by oglądać amerykańskie filmy z lat 50. i 60. W tym obrazy jego ulubionego reżysera Elii Kazana, którego cenił za bezkompromisową, antykomunistyczną postawę – tak rzadką w show-biznesie. Pamiętam, że odczuwał swoistą satysfakcję, kiedy w końcu w 1999 r. Amerykańska Akademia Filmowa zadecydowała o wręczeniu Kazanowi Oscara za całokształt działalności artystycznej. Zanotował nazwiska tych nielicznych aktorów, którzy klaskali reżyserowi na stojąco, w odróżnieniu od większości, która siedziała z rękami założonymi na znak niechęci. Zresztą potrafił wskazać aktorów o antykomunistycznych poglądach – bez względu na to, w jakich latach grywali w filmach. Jacek był wielbicielem starego kina amerykańskiego. Ale za najpiękniejszą kobietę świata uważał aktorkę młodszego pokolenia, Sandrę Bullock. Nazywał ją pieszczotliwie Sandie. Nagrywał wszystkie filmy z jej udziałem.
***
W zasadzie nie wiadomo, czym się żywił, chyba że za pożywienie przyjąć dym papierosowy. Zapamiętam Go zatopionego w myślach nad notatkami z papierosem w ręku, z pełną popielniczką obok. Nie wiem, czy ktoś widział Go jedzącego, a przecież zdarzało się, że spędzał w redakcji całe godziny. Jedzenie było czynnością, na którą nie zamierzał tracić czasu. Kiedyś, jeszcze przed remontem redakcji, pracowaliśmy w jednym pokoiku, bo tylko ja byłam wówczas w stanie znieść Jego nałóg. (Bardzo był mi wdzięczny za tę wyrozumiałość dla Jego ulubionego zajęcia, ale nie zamierzał być w związku z tym bardziej uprzejmy niż zwykle. To znaczy niezmiennie okazywał niezadowolenie, gdy ośmielałam się rozmawiać – nawet służbowo – przez telefon, co uznawał za wybijanie Go ze stanu skupienia). Zwierzył mi się wtedy, że ma pewną słabość: uwielbia wiśnie. To sprawiło, że odtąd raz do roku odkładałam na bok politykę, wchodziłam na drabinę i zrywałam dla Jacka owoce z rosnącej w moim ogródku wiśni. Nie robiłam tego dla nikogo innego. Fukał i udawał niezadowolenie – ale ostatecznie z radością je przyjmował. Niezmiernie trudno było sprawić Jackowi przyjemność, a to był taki rzadki moment.
***
Jacek od dawna żył w innym świecie. Konkretnie – w innej strefie czasowej. Całymi nocami oglądał programy w amerykańskich telewizjach, obserwując rozwój tamtejszych wydarzeń politycznych. W związku z tym za dnia chodził jak błędny rycerz. Był permanentnie przemęczony. Gdy jechał do redakcji, już w drodze, w tramwaju, robił pierwsze zapiski na stronach gazet, które kupował. Po lekturze bazgrolił na nich, zakreślał coś kółkami, robił strzałki i podkreślenia. Potem rozgorączkowany, bojąc się, że umkną najlepsze spostrzeżenia, sporządzał ręczne notatki. Przepisywała je następnie do komputera sprowadzona specjalnie dla Niego do pomocy studentka. Bo Jacek był retro pod każdym względem, nie uznawał więc istnienia czegoś tak dziwnego jak komputer. Pisał ręcznie i basta. Potem, przy korekcie wykłócał się o znaki interpunkcyjne, które w jego tekstach miały gigantyczne znaczenie i brak któregoś całkowicie zmieniał sens myśli.
****
Kiedyś, w czasach młodości, uprawiał hobby pasujące do jego staromodnego stylu życia. Chadzał na wyścigi na Służewcu. Bywał tam nie po to, by wygrywać, ale by poczuć klimat starej Warszawy. No i półświatka z kryminałów, nie tylko polskich, ale – może nawet przede wszystkim – anglojęzycznych. Bo miał olbrzymią kolekcję książek tego gatunku. Kupował sobie na Zachodzie oryginały. Nie miał problemów z wychwytywaniem niuansów, znał język angielski perfekt, z jego slangowymi odmianami.
Lubił też golfa, śledził co ważniejsze turnieje w tej dziedzinie.
***
Jacek nie był człowiekiem, który sam od siebie powiedziałby cokolwiek o swoim prywatnym życiu. Skryty i nieufny, obficie dzielił się swoimi poglądami na politykę. Przykładem jego przewrotnych komentarzy niech będzie notka z „Nowego Państwa” sprzed pięciu lat:
„Z satysfakcją stwierdzam, że palę coraz więcej. Adam Michnik nie jest premierem RP. Bruksela jak dotąd nie wydała dyrektywy, że śmiech jest szkodliwy dla zdrowia i zakazany. Wśród mych przyjaciół i znajomych brak wielbicieli tolerancji. Podatki o 100 proc. nie wzrosną. Wizerunki czerwonej gwiazdy i portret Guevary widać tylko gdzieniegdzie, a nie wszędzie. Kultura homoseksualna rozwija się raczej średnio, ja zaś z dumą pławię się w homofobii. Kinga Dunin czy Magdalena Środa wciąż mają okazję do narzekań, że kobiety traktuje się u nas wciąż jak kobiety. Okazywanie uwielbienia do Schroedera, Chiraca czy Hillary Clinton nie jest jeszcze prawnie nakazane. Konieczność przyklękania na jedno kolano przy wymienianiu nazwiska »Putin« jest dopiero planowana. Głośników do obowiązkowego wysłuchiwania Lisa i Żakowskiego na razie nie zainstalowano. Przede wszystkim zaś wciąż dozwolony jest patriotyzm bez obowiązku bycia wszechpolakiem”.
***
Jestem przekonana, że poszedł prosto do Nieba. Siedzi gdzieś w sektorze z napisem „Dla ciągle palących”. Może gawędzi sobie z Ronaldem Reaganem, którego uważał za najwybitniejszą obok Jana Pawła II i Margaret Thatcher postać naszej epoki. I odpalając jednego papierosa od drugiego, wiernie kibicuje „Gazecie Polskiej”.
Tekst ukazał się w aktualnym numerze tygodnika "Gazeta Polska"
Źródło:
Anita Gargas