Na ekrany weszła właśnie „Tully”. Ta słodko-gorzka opowieść to nic innego jak filmowa psychoterapia lecząca współczesnego widza – zwłaszcza płci pięknej – z przekonania, że musi być chodzącym ideałem. Rzecz warta uwagi, zwłaszcza, że w roli „terapeutki” występuje zjawiskowa Charlize Theron.
Mamo, dlaczego twoje ciało jest takie dziwne? – pyta z rozbrajającą szczerością kilkuletnia Sarah główną bohaterkę, widząc jej zwisający i pokryty zmarszczkami po trzecim porodzie brzuch. Marlo (Charlize Theron) właśnie przekroczyła trzydziestkę, urodziła niedawno maleńką Mię i ledwo wiążąc koniec z końcem, usiłuje pogodzić obowiązki żony, matki trójki dzieci (w tym chłopca z poważnymi wyzwaniami rozwojowymi) i pani domu. Za namową zamożnego brata, Marlo decyduje się zatrudnić nocną nianię, która będzie czuwać nad noworodkiem – tak, by zmęczona mama mogła spokojnie przesypiać noce. Mimo początkowego dystansu, szybko okazuje się, że tytułowa Tully (Mackenzie Davis) to strzał w dziesiątkę – superniania nie tylko wprowadza w życie rodziny harmonię i spokój, ale pomaga również samej Marlo zmierzyć się z wewnętrznymi demonami, odzyskać radość z życia i … uleczyć jej małżeństwo.
Niezwykle poruszająca, głęboka opowieść o byciu nieidealnym – jakże potrzebna w dobie Photoshopa, wystylizowanych zdjęć na Instagramie i doniesień o celebrytkach, które dwa dni po porodzie kręcą salta w programach pokroju „Tańca z gwiazdami”. Plus genialna kreacja Charlize Theron, którą naprawdę miło zobaczyć w nieco cieplejszym niż w słynnym „Monsterze” czy niedawnym „Atomic Blonde” wydaniu.